13 sierpnia 2013

34. Can you tell me what the fuck is going on?

Postaram się publikować rozdziały częściej, ale niczego nie obiecuję. Znowu mieszam w akcji, hihi. Powiedzcie mi tylko, czy nie przesadzam, ok? Wasze komentarze są dla mnie cholernie ważne. Rozdział dedykowany Orii, ponieważ znów nie napisałam maila ;_; Przepraszam! :c
W odcinku 35 dowiecie się trochę o Sue, więc przygotować się psychicznie, proszę!



Obrzydliwe, białe korytarze. Ohydne, pomarańczowe, plastikowe krzesła. Odrażający, specyficzny zapach. Zabiegane pielęgniarki, zajęci lekarze. Przerażeni ludzie. Chorzy. Umierający. Dzieciaki z połamanymi kończynami. Narkomani, którzy przedawkowali. Płaczące matki ze swoimi pociechami. Łzy. Pełno łez. Smutek… A pośród tego wszystkiego ja.

          -Al? – usłyszałam za sobą. –To Ty? – westchnęłam i niechętnie odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegał męski głos. Przed oczami zobaczyłam prawie dwumetrowego kolesia, z długimi, blond włosami i mocnymi rysami twarzy. Ubrany jak zwykle; skórzane spodnie i ciemna koszulka, na nogach miał stare kowbojki.
-Cześć Bastek… - powiedziałam z bladym uśmiechem. Lubiłam tak do niego mówić – znacznie bardziej, niż Sebastian. Chłopak stał lekko wryty, lustrował mnie wzrokiem kilkakrotnie. Coś mu ewidentnie nie pasowało. –Coś się stało? – zapytałam, choć tak naprawdę nie miałam ochoty znać odpowiedzi. Nie miałam siły na nic.
-Nie obraź się, ale… Wyglądasz źle. – rzucił prosto z mostu. Spojrzałam na niego spode łba, zakrywając ramiona swetrem. Zrobiło mi się cholernie zimno, choć w szpitalu było ciepło, a na zewnątrz więcej, niż 25 stopni; Styczniowe uroki Los Angeles.. –Jesteś blada Ali, bardzo. – kucnął koło mnie, i dotknął mojego kolana. Odruchowo, lekko się odsunęłam. Pieprzona podświadomość. –A do tego wychudzona. Kiedy ostatnio coś jadłaś? – odwróciłam się i przymknęłam oczy. –Alice? Możesz odpowiedzieć? – zapytał podirytowany. Odchyliłam głowę do tyłu, biorąc głęboki oddech. Chyba zapomniałam, jak się mówi. Zabrakło mi języka w gębie, więc tylko wzruszyłam ramionami. To było mi tak bardzo obojętne – jem, czy nie jem. Śpię, czy nie śpię. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? -Wejdziesz ze mną do środka? - wskazał na drzwi od pokoju, w którym leżał Steve. Na samą myśl coś ścisnęło mi żołądek tak mocno, że aż się skręciłam.
-Nie. - wydusiłam z siebie. To było najszybsze "nie" w historii świata. Sebastian wzruszył ramionami, wstał i poszedł do Stevena. Chciałam z nim iść. Cholernie się boję, że skrzywdzę go jeszcze bardziej, ale uczucie, które mną rządzi nie daje mi spokoju.
       Ile tam siedział? 20 minut? Pół godziny? Czas się zatrzymał, albo to mnie zamknięto w szklanej kuli. Wszystko wydaje się takie obce... Takie inne. Czuliście kiedyś taką niepewność? Że za kilka chwil całe Wasze życie może diametralnie się zmienić, i nie macie na to żadnego wpływu? Baliście się, że coś stracicie? Tak z dnia na dzień? Boże mój, czemu? Czemu mi to robisz? Czemu ja nie potrafię tam wejść i z nim być? Choć na chwilę... Malutką, malusieńką chwilę? I dlaczego nie będzie tak, że trzymając jego dłoń, on się wybudzi? Czemu? Bo jestem pieprzonym tchórzem? Bo jestem pieprzoną ćpunką? Tak, to temu? Czemu się mną bawisz? Daj mi spokój, albo weź mnie stąd raz na zawsze. Błagam Cię. Pozwól mi umrzeć, a daj jemu żyć...
        Coś uderzyło o podłogę, budząc mnie z transu. Otarłam łzę i rozglądnęłam się dookoła - Sebastian siedział na posadzce obok. Był przerażony i nienaturalnie blady.
-Co się stało? -zapytałam, siadając koło niego. Zero odpowiedzi. -Bastek? - patrzył martwo w jeden punkt, a w mojej głowie zrodziła się jedna myśl. "Steven nie żyje.". Te słowa dzwoniły mi w uszach, a oczy zaszkliły się od łez. Zakryłam usta trzęsącą się ręką , zanosząc się płaczem. Doktor i pielęgniarki wbiegły do jego pokoju, krzycząc coś do siebie. Wszystko się zatrzymało. Wszystko stało się wolniejsze. "Jeśli on tego nie przeżyje, to ja też nie" pomyślałam, patrząc w drzwi od sali 27. Modliłam się cicho o cud, bo tylko to mi wtedy pozostało. Baz objął mnie delikatnie, jakby sprawdzał, czy może mnie dotknąć. Bez trudu wtuliłam się w niego, trzęsąc się jak małe dziecko.
-Spokojnie, wszystko będzie dobrze. -powiedział cichutko, głaszcząc mnie po głowie.
-Ni-nigdy... Ni-nie... Poci-iesza-aaj...M-mnie... K-Kłamstwem... - kolejne setki łez wylały się z moich oczu, mocząc koszulkę Baza. Jego wznosząca się i opadająca rytmicznie klatka piersiowa powoli mnie ukoiła, choć nie mogłam powstrzymać potoku bólu, zwanego łzami.



Pat :
Byłam w domu i sprzątałam. Dobra, nie sprzątałam, macie rację. Siedziałam jak ten głąb na dupie, i płakałam. Kurwa, znowu to robię. A najgorsze było to, że nikogo nie było wokół. Izzy gdzieś polazł, o Slashu już nie wspominam, Duff... Duff. Poszedł ją przeprosić, zobaczymy z jakim skutkiem. Ech, czemu to musi być takie trudne? A Rudy? Gdzie jest mój Axl? A w sumie, czy on jeszcze jest mój? To się zaczyna robić chore - albo się kłócimy, albo spędzamy upojne chwile w sypialni. Tak chyba nie powinna wyglądać miłość... Zaczynam się w tym wszystkim gubić. Dźwięk telefonu rozległ się po całym mieszkaniu, trochę mnie strasząc. W ciszy czuję się jakoś... Bezpieczniej.
-Pat Evans, słucham? - otarłam łzę, i oparłam się o blat. Kobieta po drugiej stronie mówiła bardzo spokojnym głosem, jak dla mnie za spokojnym. To co powiedziała po prostu mnie sparaliżowało. Wydusiłam z siebie krótkie "dziękuję", i w mgnieniu oka wybiegłam z domu. "To nie może być prawda..." pomyślałam, gnając między przecznicami. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jak się wtedy czułam, to powiem szczerze, że nie pamiętam. Byłam tak wstrząśnięta i pobudzona, że liczyło się dla mnie tylko, aby jak najszybciej dostać się do szpitala.


Sebastian:
       To wszystko trwało w nieskończoność. Pieprzone czekanie. Al się uspokoiła, ale wciąż płakała. Tak mi jej szkoda... Biedna dziewczyna. Głaskałem ją delikatnie po głowie, a ona tylko szeptała coś do siebie. Nawet nie wiedziałem co, bo mówiła tak cicho. Na tej cholernej podłodze zrobiło mi się dość niewygodnie, szczególnie, że zdrętwiał mi tyłek. Próbowałem jakoś zmienić sposób siedzenia, ale dziewczyna chyba zasnęła. Nie miałem serca jej budzić, bo była wykończona - psychicznie, i fizycznie. Cóż, ja i moja boląca dupa musiały poczekać. Przymknąłem oczy i błagałem, aby czas biegł szybciej. Nie jestem cierpliwy, a w zaistniałej sytuacji moja nerwowość była napięta do granic możliwości. Sprzątaczka właśnie myła podłogę na korytarzu, a ja biłem się z myślami. A do tego moje pośladki zesztywniały niemiłosiernie, co wcale mi nie pomagało. Kobieta powoli wykonywała swoją pracę, z delikatnym uśmiechem na ustach. Przetarła mopem powierzchnię naokoło nas, spojrzała na Alice z politowaniem i posłała mi serdeczny uśmiech.
-Dbaj o nią... - szepnęła, i odeszła, zabierając wiadro. Szła powoli po mokrej posadzce, a chwilę później skręciła, i wyszła po schodach. Przytuliłem tą chudzinkę do siebie odrobinę mocniej, bo przeszedł ją dreszcz. Pewnie było jej zimno, więc okryłem ją jakąś kurtką, leżącą na krześle obok. Robiłem wszystko, żeby tylko zabić ten cholerny czas - bawiłem się włosami, stukałem palcami o podłogę... Nic, nic nie mogło mnie zająć na dłużej, niż 5 sekund. W oddali słychać było biegnącą osobę, bo podeszwy jej, lub jego butów wydawały dość charakterystyczne dźwięki. Chwilę później zobaczyłem czarnowłosą, która leciała na złamanie karku po korytarzu. W tym samym momencie z sali wyszły pielęgniarki wraz z lekarzem, który notował coś w zeszycie.
-Sebastian! - krzyknęła Pat i szeroko się uśmiechnęła. Przyspieszyła jeszcze bardziej, co miało dość tragiczne skutki. Przynajmniej dla niej, bo ja zacząłem się śmiać. Mały obcas w jej kowbojkach postanowił się obrazić, i biedaczka na nim podjechała. Nie wspominam już, że podłoga była świeżo umyta... -No i z czego się śmiejesz? - zapytała, podnosząc się z ziemi.
-Z Ciebie. - odpowiedziałem. -A Ty co taka zadowolona? - powiedziałem głośniej, i prawdopodobnie obudziłem Alice.
-On...Nie...- majaczyła, ale szybko ją uspokoiłem. Przymknęła oczy, i z powrotem zasnęła. Jej przyjaciółka delikatnie przejechała dłonią po policzku. -Pat...
-Cii, śpij. - szepnęła i przykryła ją szczelniej kurtką.
-Przepraszam... - dziewczynę zatkało, a oczy zaszkliły się jej od łez. -Nie chciałam Ci tego tak powiedzieć...
-Ja też przepraszam mała... - przytuliła się do niej, a mi zrobiło się jeszcze niewygodniej. Cóż, z punktu widzenia jakiejś przypadkowej osoby wyglądało to dość dziwnie - dwie dziewczyny leżące na chłopaku, które się do siebie tulą. Hm, żeby tylko Axl tego nie zobaczył, bo chyba by mi wpierdolił. -Ej, a czemu do niego nie wchodzicie? - zapytała przez łzy, ale wciąż się uśmiechała.
-O czym Ty mówisz? Przecież... - zapytałem z niezłym mętlikiem w głowie. Powoli się w tym gubiłem, a to dopiero początek.
-Wybudził się. - uśmiechnęła się jeszcze pogodniej. Kiedy to usłyszałem, zrobiło mi się cieplej na sercu. Odetchnąłem z ulgą, odchylając głowę to tyłu.
-Wiesz, z naszego punktu widzenia to wcale nie wyglądało tak, jak mówisz.- Pat pokiwała głową twierdząco.
-Wiem, wiem. Ale tak reaguje organizm, to normalne. - spojrzała na drzwi od jego sali. -Poczekajcie. - wstała z ziemi, i powoli poszła do przypadkowej pielęgniarki. Zamieniła z nią kilka słów, i wróciła. -Możemy do niego iść. - próbowała usiąść, ale skończyło się to tylko kucnięciem i bogatą, długą wiązanką.
-Boli dupa, co? - zaśmiałem się, a ona przyłożyła mi w ramię pięścią.
-Świnia. – pokazała mi język.- To co, idziesz?
-Nie, zostanę z nią. – pokiwała głową, i spokojnie weszła do sali 27. Kiedy jej nie było, Al zdążyła się obudzić, a ja obserwowałem scenę tamowania tryskającej krwi z ręki jakiegoś chłopaka. Biedne pielęgniarki.
-Bastek… - Alice podniosła się na łokciach, ale szybko upadła. Była bardzo słaba.
-On żyje. – powiedziałem spokojnie, a na jej zmarnowanej, opuchniętej od płaczu twarzy pojawił się uśmiech. Szczery, prawdziwy uśmiech. Piękny widok.  Nic nie odpowiedziała, ale po jej minie można było wyczytać, że się cieszy. Ba, była przeszczęśliwa!
-Pewnie Ci niewygodnie, co? – zapytała, i powoli wstała. Asekurowałem ją, ale chyba odzyskała trochę sił. Kto by pomyślał, jak dwa słowa mogą zmienić nastawienie człowieka.
-Nie, no co Ty. – uśmiechnąłem się łagodnie, choć po cichu ubolewałem nad sztywnością mego tyłka. –Wejdziesz do niego? – z jej twarzy zniknął uśmiech, za co karciłem się w myślach. „Bach, jesteś idiotą.”
-Wiesz… Może później. – posłała mi nerwowy uśmiech.


Alice :

”On żyje. On żyje. On żyje. On. Żyje. Steven Adler. Żyje. Żyje. Żyje. Żyje. Steve. Żyje…”
Bach i Pat poszli do jego sali. A ja nie miałam pieprzonej odwagi tam wejść. Wiecie, czego się tak bałam? Nie jego bladej twarzy, czy sinych ust… Bałam się tego, co mam mu powiedzieć. „Obudziłeś się tutaj, bo Twój kumpel wmówił Ci, że Cię zdradziłam.” – przecież to nigdy nie przeszłoby mi przez gardło. Muszę coś wymyślić, żeby Steve to jakoś ogarnął. „Przedawkowałeś.” – nie, no błagam. Przedszkolak wymyśliłby coś lepszego. Ale ja się chyba zatrzymałam na etapie zerówki, albo coś mnie uwsteczniło.
”Myślałeś, że Cię zdradziłam, ale to nieprawda.” – chyba tak będzie najlepiej.

Do jego pokoju wszedł już chyba każdy. Nawet Izzy się pojawił, co mnie zaskoczyło. Slash co chwilę wychodził zapalić na zewnątrz, co mnie zszokowało. Hudson, który trzyma się regulaminu, no nie. Axl i Duff się do siebie nie odzywają, McKagan chodzi jak trup, a Rose jest wkurwiony do granic możliwości. I dobrze. Siedząc na korytarzu dopatrzyłam niebieski łeb Sue.
-Ali! – krzyknęła, i podbiegła do mnie. Strasznie się za nią stęskniłam. Jej włosy o niecodziennym kolorze drażniły mnie po twarzy, ale było to całkiem miłe. –Tak mi przykro…-powiedziała ze smutkiem w oczach. Zastanawiałam się tylko, z którego powodu było jej przykro. A tych powodów trochę było.
-Tak… -odpowiedziałam neutralnie.
-Biedny Steve. – w myślach odetchnęłam z ulgą. –Ktoś u niego jest? –zapytała z lekkim uśmiechem na ustach.
-Ta, praktycznie wszyscy. – rzuciłam, i zaczęłam się bawić włosami.
-Chodź ze mną. – na jej słowa aż coś ścisnęło mnie w żołądku. Chwyciła mnie za ręce i otworzyła drzwi. Nie było odwrotu. Czas się z tym wszystkim zmierzyć.

Pokój wyglądał nad wyraz dziwnie. Nie z powodu aparatury, tylko z ilości ludzi. Siedem osób i Steven. No właśnie, Steven.
-Cześć Sue. – szepnął słabym głosem, i lekko się uśmiechnął. Cały Adler. Przełknęłam ślinę, a warga zaczęła mi się trząść. Strach przed prawdą.
-Hej Stevenku, jak się czujesz? – usiadła koło niego i przeczesała mu blond kudły.
-Dobrze. –uśmiechnął się szerzej. - Ej masz niebieskie włosy! – powiedział zdumiony. Wszyscy wymieniliśmy spojrzenia. Coś nam nie pasowało.
-No tak, już dawno. – odparła zdziwiona. Podrapała się po głowie, patrząc na nas.
-Cześć Steve. - przełamałam się i w końcu cokolwiek powiedziałam. Pat uśmiechnęła się delikatnie, i wtuliła się w Axla. Ten też złagodniał i pocałował czarnowłosą w czoło.
-Cześć...- pokiwał lekko głową. Zapanowała dziwna cisza. Wszyscy po kolei lustrowali Adlera, a potem mnie. I tak w kółko. Patrzyliśmy sobie w oczy, ale on chyba nie był do końca świadomy, co się działo. -Przepraszam, że pytam... -wstrzymałam oddech ze strachu. "Boże, nie pytaj o to..." -Kim jesteś?
Cały świat się zawalił, jak domek z kart. Wszystko się rozpadło.
-Żartujesz sobie? -zapytałam śmiejąc się nerwowo. Chłopak był nienaturalnie poważny, co do niego bardzo nie pasowało.
-Przepraszam, jesteś jakąś nową dziewczyną Izzy'ego? - był wyraźnie zakłopotany, ale i słaby. Widać było, że jego powieki są ciężkie, a głos coraz bardziej mizerny. Cały czas szeptał. A ja znów płakałam, zanosiłam się płaczem.
-Kurwa mać, nie! Nie pamiętasz mnie? Steven! Ty mnie pamiętasz, prawda? - chwyciłam go za rękę, ale wyrwał się z mojego uścisku. Zmierzył mnie, i pokiwał przecząco głową. -Boże... -szepnęłam, i wycofałam się. Dotknęłam dłonią klamkę, i w mgnieniu oka wybiegłam. Znowu uciekłam.

Ktoś za mną biegł, krzyczał coś, prosił, żebym poczekała... Ale po co?
Osoba, którą kochałeś Cię nie pamięta.
Jesteś dla niej obcym człowiekiem, nic nie znaczącym cieniem.
Przegrywasz z każdym dniem.

28 lipca 2013

33. I hate you...

-Wstawaj.
-Nie.
-Powiedziałam, żebyś wstała.
-Ale ja nie chce.
-To niech Ci się zachce.
-Kurwa, nie rozkazuj mi.
-Martwię się o Ciebie.
-Teraz?
-Słucham?
-A gdzie byłaś kiedy Ciebie potrzebowałam? Kiedy byłam sama?
-O czym Ty mówisz?
-Że zauważasz mnie tylko wtedy, kiedy jest dobrze.
-O co Ci chodzi?
-Nie widzisz?
-A możesz jaśniej?
-Ślepa jesteś?
-Nie mów do mnie takim tonem...
-A jak mam do Ciebie mówić? Może mam błagać i dziękować Ci na kolanach, że w ogóle raczyłaś do mnie przyjść?
-Przestań...
-Nie! Nie przestanę.
-To boli, rozumiesz?
-A myślisz, że mnie nie boli? Że mnie nie bolało? Że przez ten cały pierdolony czas byłam szczęśliwa?!
-A co, może mnie nic nie bolało, kiedy siedziałaś zapłakana w kącie, i nic mi nie powiedziałaś? Kiedy odzywasz się tylko do niego, to uważasz, że nie jest mi przykro? Czy ja dla Ciebie nie istnieje? Mogłabyś w końcu coś powiedzieć, kurwa mać!
-Przepraszam Cię bardzo.
-?
-Kurwa, naprawdę przepraszam, że nie jestem idealna.
-A Ty znowu swoje...
-Przypomnij mi to kolejny raz, kiedy ponownie wbijesz mi nóż w plecy.
-Nic takiego nie zrobiłam.
-Właśnie teraz to robisz.
-Bo się zachowujesz, jakby Ci się stała wielka krzywda. To on jest w szpitalu, a nie Ty.
-Przesadziłaś.
-Co powiedziałaś?
-Że przesadziłaś. A Ty jakbyś się zachowała, gdybyś obudziła się na drugim końcu kraju? Gdybyś została tam z osobą, której szczerze nienawidzisz? Gdyby ktoś Cię wielokrotnie pobił i zgwałcił, bo to była cena powrotu do domu? Gdybyś była cała pobita, posiniaczona i upokorzona? Udawałabyś, że wszystko jest w porządku?
-Ja...
-Tak. Jasne. "Nie wiedziałam, przepraszam". Myślisz, że Twoje jebane przepraszam coś dla mnie znaczy?
-Miałam nadzieję.
-Ja też. Miałam nadzieję, że ufasz mi bardziej, niż tej młodej. Że się przyjaźniłyśmy. Że to mi będziesz wierzyć.
-Proszę Cię, nie wychodź...
-A co mam zrobić? Może przytulić i pogłaskać po głowie?
-Nie mów tak, nie wiedziałam. Nie wiedziałam jak było, jasne? Oni wszystkim tak nagadali.
-I Wy, oczywiście, im uwierzyliście.
-Przepraszam...
-Daj mi spokój.
-Proszę Cię, nie mów tak. Zostań tu, poczekaj...
-Idź do swojej nowej przyjaciółki.
-Ale... - trzasnęłam mocno drzwiami i wyszłam na ulicę. Nie słuchałam jej. Nie chciałam. Nie miałam po co tego robić.
-Kurwa, koka mi się zaraz skończy. - powiedziałam do siebie, przegrzebując kieszenie. Podbiegłam do najbliższego garażu dilerów po drugiej stronie osiedla.

Życie na kokainowym haju jest tak zajebiście piękne.



        Czy choćby jeden, jedyny raz mogłabym wiedzieć, jak się znalazłam w swoim pokoju? Czy to jest objęte tajemnicą państwową? A w sumie... Życie jest o wiele ciekawsze, jeśli od czasu do czasu je resetujesz. Nie pamiętasz kilku chwil, minut, godzin, miesięcy, lat...
Ułożyłam kolejną działkę kokainy na stoliku nocnym. Cóż, chyba właśnie w tym celu został zakupiony. A nie, wtedy moje życie było... Łatwiejsze? Na pewno czystsze. Biały syf Tobą nie rządził, nie byłeś niewolnikiem samego siebie. Nic Cię nie ograniczało, nic Cię nie zabijało. Jednakże urozmaicenie swojej marnej egzystencji w postaci "strzałów" koki kilka razy w ciągu dnia jest świetne. Chyba, że się towar skończy, a Ty jesteś na głodzie. I spróbuj zapieprzać do dilera przez pół Melrose. Nie ma nic gorszego, serio.
        Czyjaś niewyraźna sylwetka wisiała nade mną. Przyglądała się, była smutna, rozgoryczona. Jakby czegoś żałowała. Jakby całe jej życie było jedną, wielką pomyłką. Wymieszanym, szarym glutem topiącym się w wódce i duszącym w dymie z czerwonych Malboro. Tak. To był Duff.
-Czego? - mruknęłam, odwracając się od niego. -Wróciłeś, żeby mnie dorżnąć? - rzuciłam sucho i potarłam nos ręką. Zostało tam jeszcze trochę Charliego. Ładne imię dla cichego zabójcy, prawda?
-Ja...Ja chciałem... - jego głos ledwo dało się usłyszeć. Był bardziej cichy od szeptu. Coś ściskało mu gardło. Uczucia? Jasne, chyba pozostałości po wódce. Spuścił głowę i usiadł na ziemi. Nawet nie raczył na mnie spojrzeć.
-Słuchaj... - rzuciłam gapiąc się w jego plecy. Momentalnie się odwrócił, zobaczyłam jego twarz... Przekrwione oczy, policzki mokre od łez, trzęsąca się warga. To nie było w jego stylu. To nie mogła być ta sama osoba, której szczerze nienawidzę. Przez chwilę zrobiło mi się go żal, naprawdę. Widzieliście kiedyś płaczącego mężczyznę? Jeśli tak, wiecie, co czułam.
-Ja... - znowu szepnął, prawie bezdźwięcznie. Jakby poruszał samymi ustami, ale nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Przysiadłam obok niego, choć cały się trząsł. Nie dotknęłam go, bałam się. Za bardzo się go bałam... Człowieka którego kiedyś kochałam. Panicznie się boję. P A R A N O J A.
-Duff... - przymknęłam oczy, żeby opanować emocje. -Popatrz na mnie. - wzięłam głęboki oddech i spojrzałam na chłopaka. Robił to samo. Gdyby źrenice mogły mówić, zapewne by o coś błagały.
-Alice... - przysunął swoją twarz bardzo blisko mojej. Brązowe tęczówki lśniły od łez, a jego czoło było mokre od potu. Błyszcząca kropla spłynęła po jego skroni, drażniąc delikatną skórę. Czułam jego ciepły, nerwowy oddech na szyi. Był bardzo blisko, zdecydowanie za blisko mojej twarzy. Ostrożnie oparliśmy się czołami, patrząc sobie w oczy. Trzęsąca się warga McKagana dotknęła moich spierzchniętych ust. Przybliżył się, ale mnie nie dotknął. Odruchowo się odsunęłam, starając się jakoś opanować. To było silniejsze ode mnie, ale wiedziałam, że nie mogłam. Nie pozwoliłabym mu na kolejną wygraną.
-Nienawidzę Cię... - szepnęłam mu do ucha. Chłopak cały zesztywniał, choć nie odezwał się słowem. Wstrzymał oddech patrząc na mnie błagalnie. -Zniszczyłeś mi całe moje życie. - z każdym wypowiedzianym słowem raniłam go coraz bardziej. W końcu, w końcu to ja tryumfuję.
-Ale... -ledwo z siebie  wydusił. -Chciałem Cię przeprosić... - oczy zaszkliły mu się jeszcze bardziej.
-I uważasz, że Twoje jedno "przepraszam" wszystko mi zrekompensuje? -zaśmiałam się głośno i wstałam z łóżka. Chwilę pochodziłam po pokoju, popatrzyłam przez okno. Jakby nigdy nic. A on siedział cicho. Kątem oka zauważyłam, jak zła spływa po jego policzku. Nawet jej nie wytarł ; siedział jak wryty. -Dla mnie jesteś nikim. - powiedziałam najspokojniej, jak tylko potrafiłam. -Nienawidzę Cię z całego mojego serca, wiesz? I gdyby nie to, że jesteś ściśle związany z osobami, które są dla mnie najważniejsze na świecie, to dawno by mnie tu nie było. - podeszłam do drzwi i otworzyłam je szybkim ruchem. -Jesteś nikim, rozumiesz? Nikim. I dla mnie zawsze nim pozostaniesz. - machnęłam ręką, żeby wyszedł. Powoli wstał, poczłapał do wyjścia i ostatni raz na mnie spojrzał. Nic nie robiło na mnie wrażenia. Nawet jego pieprzone łzy. Nic.


            Nadeszła noc. Nawet nie wiem kiedy. Czas mierzę białymi kreskami, a nie godzinami. Ciemność, samotność, myśli. Za dużo myślę. Za dużo. Noc jest idealną porą na atak dla demonów - rzucają się na mnie, rozszarpując mnie swoimi szponami. Wrzeszcząc. Upokarzając. Zabijając. Noc jest magiczna. Wszystko to, co za dnia staraliśmy się schować, nocą uderza w nas ze zdwojoną siłą.
         Kolejny raz się zabijałam. Znowu usypałam kreskę. Coraz większą. Zabijałam się mimowolnie. Zabijałam się powoli. To nie było eleganckie zabijanie się. Czy takie coś istnieje? "Ta kobieta popełniła eleganckie samobójstwo" - czy to nie brzmiałoby dziwnie?
        Byłam na takim haju, że nie potrafiłam się podnieść. Kolejna próba wstawania z podłogi kończyła się obiciem ramion i twarzy. Nie potrafiłam. Nie umiałam tak po prostu przestać, skończyć z tym. Za bardzo to kocham, i za bardzo mnie to niszczy. Pomocy...
       Ciche kroki przerwały krzyki moich myśli. Odgłosy były porównywalnie ciche do odgłosu kocich łapek. Albo nawet nie. Coś tak delikatnego i subtelnego, że ciężko to określić słowami.
-Alice? - usłyszałam obcy, kobiecy głos. Był bardzo łagodny. -Alice? - kobieta powtórzyła, podchodząc bliżej. Przetarłam oczy i mrugałam mocniej, starając się rozbudzić.
-Kim jesteś? -zapytałam, odwracając się. Spojrzałam na stojącą przede mną postać. Była śliczna, po prostu przepiękna. Kobieta koło 30 roku życia, trochę jak moja starsza wersja. Długie, czekoladowe loki. Zielone, duże oczy. Delikatny uśmiech zarysowany na nieskazitelnej cerze. Była niczym anioł w piekle, w którym dano mi żyć.
-Masz prawo mnie nie poznać. - uśmiechnęła się ponownie i kucnęła przy mnie. -Jak Ty wyrosłaś... - szepnęła, mając łzy w oczach.
-M-mama? - zapytałam drżącym głosem. Przejechała dłonią po moim policzku, ocierając łzę.
-Tak, skarbie. - cmoknęła mnie w czoło. -Bardzo Cię kocham, wiesz? - jej słowa mnie sparaliżowały. Dosłownie. Płakałam coraz bardziej, ale nie ze smutku. Radość, która płynęła z tamtych wyrazów przepełniła mnie do cna. Pierwszy raz ktoś powiedział to szczerze. "Kocham Cię". To takie piękne. Takie nieosiągalne.
-Też Cię kocham...- odpowiedziałam cichutko. Jej oddech był spokojny, tak samo jak mój. Czułam jej ciepło, jej miłość na sobie.
-Proszę Cię, uratuj się póki możesz. - szepnęła mi do ucha. Nic nie odpowiedziałam. -Kochanie, obiecaj mi... - jej wcześniejszy, łagodny głos stał się bardzo nerwowy. Mówiła szybko, jakby coś miało ją zabrać w przeciągu kilku chwil. -Bądź uczciwa... -powiedziała, jakby te słowa sprawiały jej straszny ból. -Bądź dobra... - oddech matki był tak gwałtowny, jakby się dusiła. -Żyj, póki możesz. Kocham Cię. - przytuliła się do mnie bardzo mocno, a ja starałam się zabrać cząstkę jej ciepła ze sobą. Czułam, że odchodzi.
-Mamo, zostań. - błagałam, i nie chciałam jej puścić. Trzymałam ją kurczowo za rękę, a ona przeprosiła mnie wzrokiem.
-Muszę iść kochanie. Pamiętaj, co Ci mówiłam. Kocham Cię. - powtórzyła kolejny raz i wybiegła z pokoju. Leżałam na ziemi z głową skierowaną w stronę drzwi. Krzyczałam, żeby wróciła. Wiłam się po podłodze z bólu, bo już jej nie było. Nie umiałam się podnieść i pójść za nią. Nie potrafiłam.
-Kocham Cię, mamuś... - szepnęłam boleśnie, kładąc ciężką głowę na dywanie. Czemu znowu odeszła? Czemu znowu zostałam sama?

*                                                                     *                                                                     *

          Siedziałam w kawiarni obok szpitala. Nie mogłam kolejny raz wejść do jego sali, zobaczyć jak nieprzytomny leży na łóżku podpięty do jakiś cholernych urządzeń. Zwyczajnie nie mogłam. Za bardzo się bałam. Że jeszcze bardziej go skrzywdzę.
-Coś jeszcze dla pani? - z transu wyrwała mnie kelnerka. Stała przygotowana z notesem i długopisem, oparta dłonią o biodro. Intensywnie przeżuwała swoją gumę, co jakiś czas robiąc z niej balony.
-Mogłabym pożyczyć ten notesik i coś do pisania? - spojrzała na mnie jak na kretynkę. -Kupiłam tą pieprzoną kawę za 7 dolarów, to chyba mogę prosić o kartkę, prawda? - rzuciłam podirytowana.
-Eeee... - zawiesiła się na moment, drapiąc się czerwonymi tipsami po natapirowanych do granic możliwości włosach. -No proszę... - rzuciła niepewnie i podała mi to, czego chciałam. Odeszła, spoglądając na mnie. Czy to takie dziwne? Serio? Człowiek chce sobie porysować w kawiarni, to się patrzą, jak na debila.
           Uderzałam rytmicznie końcówką ołówka o blat stołu, patrząc w czystą kartkę. Mam, czego chciałam, a teraz nic nie przychodzi mi do głowy. Do budynku weszła para zakochanych małolatów - on miał w ręce bukiet róż, a ona uśmiechała się z rumieńcami na twarzy. Mimowolnie odwróciłam od nich wzrok. Zazdrość? Chyba tak.

I wanna lay you down in a bed of roses,
For tonight I sleep on a bed of nails.
Oh, I want to be just as close as the Holy Ghost is...
And lay you down on bed of roses.


Napisałam szybko i wyszłam, sprawnie omijając Pana i Panią Zakochanych. W drzwiach przepuścił mnie wysoki, długowłosy blondasek. Uśmiechnął się do mnie szeroko, a ja z wysiłkiem odpowiedziałam mu tym samym. Odeszłam w swoją stronę, patrząc na pobliski szpital. Niepewnie ruszyłam w jego kierunku. Obiecałam mamie być dobrą. I uczciwą. Jak obiecałam, tak będzie. Jednak... Wciąż się bałam. I biłam się z myślami.
Za mną usłyszałam rozmowę dwóch chłopaków - śmiali się, żartowali. Kiedy moja kolej? Po chwili dołączył do nich ten sam blondyn, który przepuścił mnie w drzwiach. Trzymał jakąś kartkę w ręce i zawzięcie ją czytał.Otrzepałam się z niepotrzebnych myśli, i poszłam w stronę szpitala.
-Jon, idziesz? - usłyszałam za sobą.
-Tak, tak... Już. - odpowiedział, nucąc coś pod nosem.

*                                   *                                                  *                                 *
Podkradłam trochę słów Maksa. Mam nadzieję, że nie jesteś zły. Trzymam kciuki, dasz radę. Wierzę w Ciebie.

21 czerwca 2013

32. How I became comfortably numb part II...

Bardzo Wam dziękuję, za każdy pozostawiony komentarz. Bardzo!
Trzecioklasiści, jak wyniki? ;)   

*                                                   *                                              *                                              *
     Po kilku chwilach w pokoju zebrało się więcej ludzi. Podniosłam się z ziemi, i po cichu wstałam, poprawiając podwiniętą bluzkę. Pat stała oparta o parapet, stukając w niego nerwowo palcami. Patrzyła z niedowierzaniem na mnie, to na Stevena, na Axla. W pokoju na szczęście nie było tego 2-metrowego stworu niszczącego moje życie. Miałam tego wszystkiego dość - osoby, które są dla mnie najważniejsze, są ściśle związane z osobą, której nienawidzę. O ironio.
-Gdzie Duff? - Axl szepnął do Pat, budząc ją jednocześnie z jakiegoś dziwnego transu.
-Na izbie wytrzeźwień... - mruknęła, spuszczając głowę. -Za kilka godzin mamy go odebrać, ale potrzebuję kasy. - stanęła przed nim, patrząc w podłogę.
-Spokojnie, coś się wymyśli... -podrapał się nerwowo po głowie. -Ile to może kosztować? -kontynuował półszeptem.
-Dwie i pół stówy... - otworzył szerzej oczy i pokręcił głową. -Wiem, to dużo.
-To nie mogliście go jakoś inaczej uspokoić? - warknął na nią.
-A jak inaczej? Widziałeś, co się z nim działo. Nie było innego rozwiązania. - fuknęła na niego, zakładając ręce na piersiach. To się Rudemu najwyraźniej spodobało, bo uśmiechnął się pod nosem. Dziewczyna szybko poprawiła za duży dekolt, uśmiechając się ironicznie. -Zapomnij.
-Możecie się bezsensownie kłócić gdzie indziej? - zapytał wkurzony Izzy, odpalając papierosa.
-Nie możesz tu palić. - odburknął mu Axl. Rytmiczny przeklął pod nosem i wyszedł z pokoju, głośno trzaskając drzwiami. Gdyby oni wszyscy mogli się na chwilę zamknąć...
-To co robimy? - zapytała Pat, opierając się o parapet.
-Ech... -Rudy oparł ręce koło bioder czarnowłosej, spuszczając głowę. -Nie wiem. Idź do domu. W barku jest taka mała, srebrna puszka. Tam coś powinno być. - bez słowa wyszła z pokoju. Został tylko Slash, Axl i ja.
-Idę się przejść... - wychrypiałam po chwili,
-To idę z Tobą. - Rudy przeszedł dwa kroki, ale go zatrzymałam.
-Nie. Chcę być sama. - odpowiedziałam półszeptem, spoglądając na bladą twarz blondyna leżącego na łóżku.
-Jak chcesz... - odparł niezadowolony, i usiadł koło Mulata. Ten zaś, cały czas miał schowaną twarz w swoich dużych dłoniach, a burza loków zasłaniała wszystkie jego emocje. Chyba wypróbuję taki patent.
    
         Tyle ludzi. Tyle uśmiechniętych, radosnych ludzi. Wszyscy zabiegani, ale wciąż szczęśliwi. Matki z dziećmi, grupki roześmianych nastolatków, tulące się do siebie pary, dumni ojcowe uczący swoje dzieci jazdy na rowerze. Śmiech, radość, beztroska. A kiedy moja kolej?
           Usiadłam na krawężniku, i zaczęłam bawić się sznurówkami. Co dziwne, nie płakałam. Limit łez mi się wykończył. A może jednak nie? Nie, mam jeszcze pełno łez. Szczęśliwi ludzie nawet nie raczyli na mnie spojrzeć. No pewnie, nie zakłócajcie sobie cudownego życia jakąś tam zapłakaną ćpunką.
-Kokaina... - szepnęłam do siebie, przypominając sobie, jak cudownie działała. -Kokaina... -śmiałam się do siebie mimowolnie. -Moja miłość... - wstałam bardzo szybko, i pobiegłam w stronę domu. Leciałam na złamanie karku między przecznicami, mijając różne twory Los Angeles. Mniej więcej w połowie drogi zauważyłam znaną mi postać. Pat zatrzymała mnie na chodniku.
-Możesz mi powiedzieć, gdzie Ci się tak spieszy? - zapytała, trzymając mnie za ramiona.
-Yy... -zwiesiłam się. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że mam ochotę sponiewierać się koką. -Po dokumenty... -skłamałam szybko, nie myśląc nad sensem wypowiedzi.
-Czyje dokumenty? - zmarszczyła brwi.
-No... Stevena. - uśmiechnęłam się nieznacznie.
-A mamy takie? - akurat wtedy miała ochotę na zadawanie durnych pytań, no cudownie.
-No najwyraźniej tak. - już otworzyła usta, żeby coś mi powiedzieć, ale minęłam ją szybko i pobiegłam. Usłyszałam za sobą tylko 'Alice! Wracaj do cholery!'. Pieprz się. Pieprzcie się wszyscy.

          Trzęsącymi rękami otworzyłam drzwi, które jak zwykle były niezamknięte. Wpadłam do przedpokoju, i energicznie otworzyłam szafki w półce. Na tyle energicznie, że je wyrwałam. Mnóstwo kartek leżało na ziemi, a ja szukałam mojego białego woreczka.
-Kurwa... -zaklęłam pod nosem, kiedy przejechałam niechcący po nożu, który znajdował się w jednej z szuflad. Ciemnoczerwona krew wypłynęła powoli z mojej bladej dłoni. Nie bolało. Czułam ulgę. Cholerną ulgę. Chwyciłam za nóż jeszcze raz ; tym razem nacięłam skórę na nadgarstku mocniej, a rubinowa ciecz pokryła go w kilka sekund. Pamiętam mój błogi uśmiech na twarzy.
Krew z ręki kapała lekko na podłogę, a ja szłam w stronę łazienki. To tam ostatnio znalazłam mój skarb. Chyba że Izzy ją sprzedał... Przegrzebałam wszystkie zakątki w łazience, ale kokainy nigdzie nie było.
-Cholera... - ukryłam twarz w dłoniach. -Gdzie jesteś...? - zapytałam. Ale kogo? Kokę? Siebie? Szczęście?

O kochana radości!
Kiedy będziesz już blisko, to daj mi znać.
Zaparzę wcześniej herbaty i posprzątam na stoliku w salonie.
Tylko powiedz, kiedy będziesz.
Proszę.
Odezwiesz się...
Prawda?

16 czerwca 2013

31. How I became comfortably numb part I...

Jeśli ktoś lubi czytać z podkładem muzycznym, to tutaj jest świetna piosenka.
Albo tutaj.
Lub tu.

Pianino idealnie oddaje emocje. Przekazuje to, czego nie mogą przekazać słowa.
Mówiłam już, jak bardzo kocham Kraków? A więc bardzo kocham to miasto. Dzięki niemu powstał rozdział 31. Zapraszam do zakładki z kontaktem, a niebawem pojawią się bohaterowie ;)


*                                                                 *                                                          *

Utrata przytomności.
Coś wspaniałego, czy okropnego?
Często się nad tym zastanawiam, ale w końcu dochodzę do wniosku, że to coś cudownego. Taki mały reset. Życie jest dużo przyjemniejsze, kiedy od czasu do czasu je resetujesz.

       I czuć było tylko męski zapach, który był mieszanką ostrych perfum i papierosów. Czuło się czyjeś ramiona, które delikatnie Cię obejmowały. Klatka piersiowa, na której położyłaś ciężką głowę, spokojnie opada i się wznosi, kołysząc Cię do snu.
-Steven? - zapytałam, przecierając oczy, żeby lekko się przebudzić.
-Nie. - rudowłosy powiedział cicho, ale w jego głosie słychać było nutkę... Rozczarowania? Smutku? A może to było jakiegoś rodzaju upokorzenia? -To ja, Will... - odgarnął sobie włosy z twarzy.
-Pamiętam Twoje prawdziwe imię...- uśmiechnęłam się blado. Siedzieliśmy na kanapie w salonie sami. Było tak cicho, jakby ktoś wszystkich pozabijał. Wróć. Nie siedzieliśmy. On siedział, a ja wtulona w niego w pozycji embrionalnej, wisiałam na jego szyi.
-Dobrze, że poszedłem do Twojego pokoju... - pogłaskał mnie delikatnie po głowie.
-O czym Ty mówisz? - zmarszczyłam czoło i popatrzyłam w te jego szaro-zielone tęczówki.
-Gdybym przyszedł tam chwilę później, to Duff by Cię... No wiesz... - zawiesił mu się głos i nerwowo podrapał się po głowie.
-Przeleciał, zerżnął, zgwałcił? - rzuciłam tonem wypranym z uczuć. -O te słowa Ci chodziło?
-Tak... -  pokręcił głową z dezaprobatą. -Ale wiesz... -podczas tej całkiem miłej i spokojnej rozmowy przez moją głową przebiegła migawka ubiegłego wieczoru. Karetka, deszcz, mgła...
-Steven jest w szpitalu. - powiedziałam, gwałtownie się podnosząc. Poprawiłam koszulkę i pobiegłam w stronę drzwi, mimo, że zakręciło mi się w głowie.
-Że co?! - krzyknął, a jego twarz przybrała ciemnoczerwony kolor. -W jakim szpitalu?!
-Karetka go wzięła, wczoraj. Wczoraj wieczorem... - powiedziałam ciszej, przerzucając włosy za plecy. W ekspresowym tempie zakładałam buty.
-No to czemu nic nie mówiłaś? - w jego głosie było słychać złość, ale i bezradność, strach.
-Bo... - zwiesiłam głowę i ukryłam twarz w dłoniach z zupełnej bezsilności.
-Nie, nie, nie... - podszedł do mnie i chwycił za ręce. -Nie płacz, proszę... Nie chciałem... - przytulił mnie do siebie, szepcząc 'spokojnie, powiedz mi, gdzie on jest'.
-Nie wiem. Widziałam tylko karetkę, która go zabierała. Był... Był nieprzytomny. - popatrzyłam w jego przerażone oczy. -Miał taką bladą twarz... - w głowie widziałam ten obraz chłopaka sprzed wieczoru. -Jego oczy, one... -zawiesiłam głos. Coraz ciężej było mi cokolwiek powiedzieć. Słowa raniły, jak igły wbijane w delikatną skórę dziecka.
-Jakie miał oczy? - zapytał spokojniej, choć w środku cały się trząsł.
-Mgliste. I otwarte. - przygryzłam lekko wargę. -A co jeśli on...
-Nawet o tym nie myśl.
-Ale...
-Słyszysz? - warknął na mnie. -Jedziemy do wszystkich szpitali w mieście. Najbliżej jest 8737 Medical Center, to na Melrose. - wziął kluczyki od vana Slasha i otworzył mi drzwi od mieszkania. Zbiegłam po schodach z prędkością światła, ale Axla jeszcze nie było. Obeszłam samochód kilka razy, po czym dopiero pojawił się Rudy.
-Dłużej się nie dało? - zapytałam, otwierając drzwi.
-Musiałem coś jeszcze zrobić... -odburknął i wszedł do środka, po czym odpalił wóz. -Szpital jest niedaleko, będziemy tam za 15 minut. - zacisnęłam dłonie w pięści, aby opanować ich drżenie.

Miał rację, byliśmy tam w 15 minut, a nawet mniej. Z nerwów prawie przejechał jakąś staruszkę na Fairfax, i dzieciaka na rolkach na początku Melrose. Gdyby nie gówniana sytuacja, w której się znajdowaliśmy, śmiałabym się jak małe dziecko. Czy ja kiedykolwiek będę się szczerze śmiać?
          
           Chłopak zaparkował na ogromnym parkingu i szybko wyszedł z vana. Nie mam pojęcia, kto dał mu prawo jazdy, ale na miejscu egzaminatora nigdy bym tego nie zrobiła. Jazda samochodem z panem Rose to życie na krawędzi, uwierzcie.
-Zaczekaj! - krzyknęłam trzaskając drzwiami. Na parkingu już go nie było, więc pewnie wbiegł do budynku. Usłyszałam jakieś krzyki i bardzo charakterystyczny skrzek, więc zerwałam się i kilka sekund później stałam przy wystraszonej pielęgniarce i wkurzonym chłopaku w recepcji. -Co jest? - zapytałam odsuwając Axla od młodej dziewczyny.
-Nie chce mnie wpuścić. - fuknął obrażony.
-Słuchaj... - popatrzyłam na nią; miała nie więcej, niż 25 lat. -Tam jest mój... - zawiesiłam głos, bo nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Bo zabolało.
-Nasz przyjaciel. - dokończył za mnie Rudy. -To znaczy, prawdopodobnie tam jest... - Axl zrobił krok do przodu, i chciał przejść do dalszej części korytarza, ale pielęgniarka zatrzymała go ręką.
-Nazwisko? - popatrzyła do zeszytu, oczekując odpowiedzi na pytanie.
-Adler. Steven Adler. - odpowiedziałam ze smutkiem w głosie.- Lat 22, błękitne oczy, blond włosy. Coś jeszcze? - zapytałam ironicznie, patrząc na nią przez łzy.
-Sala 27, pierwsze piętro. - rzuciła i odwróciła się na pięcie, odchodząc w swoją stronę. Ruszyliśmy z Axlem przed siebie, byle jak najszybciej być przy Stevenie.
-Axl, czekaj... - zatrzymałam się przed drzwiami.
-Will. - zmarszczyłam czoło. -Axl jest na scenie, dla kumpli. A dla Ciebie zawsze będę Willem. - uśmiechnął się blado. -Ale co chciałaś?
-A więc Will... - wymówienie jego prawdziwego imienia było takie... Dziwne. Przypominało mi te czasy, kiedy ze sobą chodziliśmy. -Ja się boję.
-Czego? - podszedł do mnie i złapał za ręce.
-No... Tego widoku. - odwróciłam głowę w drugą stronę, lekko wyrywając dłonie z uścisku chłopaka.
-Spokojnie. Duża z Ciebie dziewczynka. - powoli otworzył drzwi, i wpuścił mnie pierwszą.


 "Requiem For A Dream" - osobiście, trochę przeraża mnie ta piosenka. Ale chyba pasuje do tej części.
|

Biel, biel, biel. Znowu.
Pikające urządzenia. Znowu.
Żaluzje w kolorze mdłej mięty. Znowu.
Blada skóra. Znowu.
Spierzchnięte usta. Znowu.
Dwa, szpitalne łóżka. Znowu.

           Tylko tym razem, to nie ja leżałam na niewygodnym materacu. To nie mnie podłączono do kroplówki. A czasem tak bardzo żałuję, że to nie ja.
-O Boże... - zakryłam usta dłonią. -Co ja zrobiłam... - słone łzy spłynęły po policzku, szczypiąc mnie lekko pod oczami. Za dużo płaczę, a to i tak nic nigdy nie daje.
-To nie Twoja wina. - Rudy pokiwał głową, siadając koło łóżka. -Wiesz, jak on reaguje na takie rzeczy... - zaczął gestykulować rękami, próbując coś pokazać.
-Na kłamstwa? - zapytałam, patrząc w zdezorientowane oczy chłopaka. -Myślisz, że ja go zdradziłam, prawda?
-Ja... - załamał mu się głos.
-Nie miałabym serca. Słuchaj, to nie tak, jak Wam nagadali Duff i Michelle. - na sam dźwięk ich wypowiedzianych imion, skrzywiłam się lekko. -Byliśmy w Nowym Jorku. - otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko mu przerwałam. -Nie, nie żartuję. I musieliśmy jakoś wrócić, więc szanowny McKagan załatwił, że pojedziemy jakimś tirem do Dallas razem z jakimś Wietnamczykiem. - na samo to imię przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia. Łzy cisnęły się do oczu -I Duff powiedział, że muszę jakoś zapłacić za naszą podróż i... - nie mogłam wydusić z siebie słowa od płaczu. Zaczęło mnie boleć gardło i nie potrafiłam wydusić z siebie nic więcej.
-I on Cię...? - zapytał z zamkniętymi oczami, stukając palcami o stolik.
-Nie. -odsapnął z ulgą. -Nie, to nie on. To ten cały Chou. - popatrzył na mnie zdziwiony, a ja tylko odwróciłam głowę. -Pobił mnie, bo za długo się rozbierałam. - gdyby nie to, że byliśmy w szpitalu, to pewnie ułożyłby rozbudowaną wiązankę pod adresem Wietnamczyka, rozpieprzył pół pokoju ze złości, a potem obił mordę przypadkowemu człowiekowi.
-Zajebię go... - sapał, zaciskając ręce w pięść coraz mocniej. -Coś jeszcze Ci zrobił? - usiadłam na ziemi i podkurczyłam nogi, po czym objęłam je rękami, chowając twarz. -Alice... -pokiwałam głową twierdząco.
-Pobił mnie. Kilka razy. I dusił... -nagle drzwi delikatnie się otworzyły, a w progu stanęła pielęgniarka.
-Przepraszam, ale musicie państwo już iść. - uśmiechnęła się łagodnie, ale jej uśmiech szybko zniknął z twarzy, kiedy zobaczyła mnie, płaczącą pod ścianą. -Proszę się tak nie martwić wyjdzie z tego. - kucnęła obok mnie i poklepała po ramieniu. Szybko się wzdrygnęłam, bo bałam się dotyku obcej osoby.
-O Boże... - chłopak przetarł twarz dłońmi, głośno oddychając.
-Coś się tej pani stało? - zapytała, powoli wstając.
-Tak, stało się...-powiedział to tonem wypranym z uczuć, kiwając głową.
-Czy mógłby pan mi pomóc? - zapytała łagodnie, uśmiechając się do niego blado. -Położymy ją na łóżku obok. - kobieta odłożyła zeszyt na stolik i złapała mnie za ręce.
-Nie, proszę... - jęknęłam.
-Alice, mała... - Axl wziął mnie delikatnie na ręce. -Będzie dobrze, tylko musisz się położyć. - pocałował mnie lekko w czoło.
-Zostań tu, proszę... - szepnęłam, kiedy leżałam już na łóżku, a on kierował się do drzwi.
-Ech... - wziął głęboki oddech i odwrócił się w moją stronę. -Dobrze, zostanę. - usiadł obok mnie i podał mi szklankę wody.
-Nie chcę. - rzuciłam, kiedy podsunął mi ją pod nos.
-Zaraz wrócę. - wtrąciła pielęgniarka i szybko wyszła z sali, nieprzyjemnie tupiąc nogami o posadzkę.
        
        Podniosłam się na łokciach i zobaczyłam na leżącego obok, nieprzytomnego Stevena. To wszystko moja wina. To przeze mnie tutaj jest. To przeze mnie ma gips na ręce. To przeze mnie jest w śpiączce.
Boże, co ja najlepszego zrobiłam...

11 czerwca 2013

30. We are all addicted of pain...

Przykro mi, że już tak małej ilości osób zależy na tym blogu. Dawniej było więcej komentarzy, nawet ponad 20. Teraz ledwie 12. Aż tak jest źle? Aż tak Was to dobija, że nie macie ochoty napisać komentarza? Proszę, wysilcie się chociaż i napiszcie 'fajne', albo 'niefajne'. A może chcecie zasadę komentarz, za komentarz? Dobra, nie ma sprawy. Tylko mi napiszcie.
Szczerze? Znudziło mi się to opowiadanie. Niebawem startuję z czymś zupełnie nowym. Gn'R, Motley Crue, Cinderella, Skid Row i Aerosmith. Co myślicie? Komentarz nie boli, serio.
A rozdział króciutki.
Bo tak.

*                                                            *                                                          *

I znowu wszystko mnie boli.
Za chwilę odpadną mi nadgarstki i kostki, nie mówiąc o głowie i gardle.
Co się stało do cholery?

          Rozglądnęłam się dookoła ; wszystko jak gdyby nigdy nic, pokój na swoim miejscu, bałagan. Tylko jedna rzecz mi nie pasowała - Dlaczego byłam związana? Czułam, że na to pytanie również nie usłyszę odpowiedzi.
Moje nadgarstki były przywiązane jakąś liną i ubraniami do ramy łóżka, tak samo jak kostki. Każdy ruch powodował większy ból. Siła tarcia między skórą, a linkami była nieubłagana. Dłonie były praktycznie fioletowe - ktokolwiek mnie przywiązał, chyba nie zna podstawowych zasad budowy układu krążenia ; Jeśli uciśniesz tętnicę za mocno, krew nie dopływa do kończyny. Logiczne, prawda?
Rzucałam się i wiłam, byle tylko wydostać się z łóżka. Wszystkie moje próby poszły się przejść na spacer po ciemnym lesie. Krzyczałam, żeby ktoś mnie wypuścił, ale nikt nie słyszał. Albo nikt nie chciał usłyszeć.

-Czy możecie mnie w końcu odwiązać? - wrzasnęłam i szarpnęłam mocno ręką. -Halo?! Ktoś jest w tym domu? - łzy bezsilności spłynęły po policzkach, a ja wbijałam sobie paznokcie w wewnętrzną część dłoni. Robię tak zawsze, kiedy się boję i nic nie mogę zrobić, poza okaleczaniem się. Drzwi otworzyły się z hukiem, a w nich stał nie kto inny jak Duff.
-Wypuścisz mnie, czy będziesz się tak gapił? - podszedł do mnie chwiejnym krokiem, śmiejąc się cicho pod nosem.
-P-pewnie. - zasłonił usta dłonią. -Pardąsik, czy jak to tam mówią w Austrii. - nie dość że pijany, to jeszcze myli Francję i Austrię. Widać, że rodzice go na końcu robili. Odwiązał powolutku moje ręce i nogi, śmiejąc się jak małe dziecko z nowej zabawki.
-No w końcu... - usiadłam i rozmasowałam delikatnie moje czerwone i opuchnięte nadgarstki, kiedy chłopak rzucił się na łóżko, i przygniótł mnie całym swoim ciałem. Warga zaczęła się trząść, a z ust wyrwał mi się pisk strachu i obrzydzenia.
-Myślisz, że zrobiłem to za darmo? - przygryzł płatek mojego ucha, co doprowadziło mnie do drżenia. Tak bardzo się go bałam... -Nigdy nie robię niczego, z czego nie będę miał korzyści... - rozpinał powoli moje spodenki, a ja rzucałam się i wiłam coraz bardziej.
Jechał po wewnętrznej stronie mojego uda wyżej i wyżej, a to coś między jego nogami czułam na podbrzuszu. Z mojego doświadczenia wiem, że krzyki w takiej sytuacji rzadko kiedy pomagają, ale warto próbować. Kiedy Duff jeździł ręką pod moją bielizną, w głowie kręciło mi się znowu tak samo, jak podczas podróży powrotnej do Los Angeles. Nic do mnie nie docierało - krzyk, światło, dotyk...

Znów udajesz lalkę, zabawkę, którą za chwilę się odłoży na miejsce. Nie reagowałam na nic, wszystko mi było jedno. Widocznie tak ma być. Widocznie to ja mam odkupić winy innych, to ja mam cierpieć. Może jestem takim Jezusem model 1987?

Każde cierpienie ma sens, nie każdy go poznaje.

2 czerwca 2013

29. Beginning of the end, part II...

Halo, halo, dzień dobry. Wróciłam.
Miesięczna przerwa od pisania była czymś strasznym. Dosłownie. Ale jestem, mam trochę pomysłów i nieco więcej wolnego czasu. Czy ktoś się cieszy? Mam nadzieję.
A więc dołowanie czytelników przez RocketQueen uważam za rozpoczęte. Miłej lektury.



Wchodząc do mieszkania... Zaraz, zaraz. Czy sposób, w jaki się poruszałam, można nazwać chodzeniem? A może raczej człapaniem? Albo coś po środku szurania nogami o ziemię, i bolesnym, przykurczonym krokiem? Tak... Coś w tym stylu.
    Cisza. Ten obcy dźwięk królował w całym mieszkaniu, porażając umysły nas wszystkich. Słychać było jedynie przyspieszone bicie mojego serca, i nasze wspólne, przerażone oddechy.

     Siedział przy stoliku w ciszy, opróżniając już kolejną butelkę wódki. Która to już była? Trzecia, może czwarta? Dla tego chłopaka nic się nie liczy, tylko ona. Butelka ruskiej wódy za niecałe 12$ w monopolowym na rogu. Żyj szybko, umieraj młodo.
     Siedziała przy nim chuda, wystraszona, wyprostowana dziewczyna. Z twarzą kamienną i nic nie wyrażającą. Chyba że nieumiejętne ogarnięcie całego tego syfu. Czarne włosy opadały na jej bladą twarz, nieprzyjemnie z nią kontrastując. Kiedy bardzo się boi, na jej lewej skroni uwydatnia się błękitna, malutka żyła. Teraz była ogromna.
    Obok czarnowłosej, siedział Hudson. Trzęsące się ręce, które przed chwilą trzymały marną podróbę Les Paula i kostkę do gitary, zaplątane były w burzy loków. Trzęsła mu się warga. Bał się.
    Obok niego, stał wychudzony, zmarnowany Stradlin. Odpalał właśnie papierosa, gdy ten spadł mu na ziemię. Przeklął cicho pod nosem, podnosząc go z delikatnością i uczuciem. Co jak co, ale zwykłą prostytutkę traktował gorzej, niż tego szluga.
    Obok mnie stał on. Trzymał kurtkę w ręce, ściskając ją tym mocniej, im dłużej trwało milczenie. Patrzył martwo w szybę, gdzie ogromne krople deszczu dzieliły się na mniejsze, i mniejsze, aż w końcu łączyły się w jeden strumyk, który powoli spływał w dół.
        Budzącą trwogę ciszę przerwał Axl, który mocno rzucił o ziemię kurtkę. Z jej kieszeni wypadły klucze i trochę miedziaków, które odbijając się od podłogi powodowały głuche echo. Przerażające, mrożące krew w żyłach echo. Każdy wzdrygnął się lekko, patrząc w stronę, skąd dochodził hałas. Cera Axla przybrała żywo czerwony kolor, a jego charakterystyczna żyła uwydatniła się na szyi. Gdyby tylko mógł, to otworzył by sobie czaszkę, z której buchnąłby wielki obłok dymu. Był wściekły.
       Weszłam cicho do kuchni, jeżdżąc po blatach opuszkami palców. Kiedy moja dłoń natknęła się na srebrne ostrze, chwyciłam je pewnie. Powolutku, praktycznie niezauważona weszłam do salonu. Na kanapie siedział w ciszy Duff, bawiąc się nerwowo kosmykami włosów. Na mojej twarzy pojawił się błogi uśmiech, podobnie jak w Hope.
-To przez Ciebie... - wyciągnęłam ostrze przed siebie i dotknęłam chłopaka lekko w szyje zakończeniem noża. -To Ty zniszczyłeś mi życie... Nienawidzę Cię. - Jak obudzeni z transu, wszyscy rzucili się w moją stronę, byle tylko wyrwać mi nóż z ręki. -Pierdolony egoisto! Nienawidzę Cię! - Duff runął na ziemię, a centymetry od jego głowy spadł nóż.
-Alice! Boże Drogi, co Ty wyprawiasz?! - Pat złapała mnie za ręce, patrząc mi w oczy.
-Odsuń się. - zdziwiona,świdrowała mnie wzrokiem.
-Ale...
-Odsuń się! - warknęłam i popchnęłam ją. Upadła na ziemię, i wciąż na niej siedząc wymieniała spojrzenia z Axlem. Była przerażona, cała się trzęsła.
Z podłogi powoli wstawał McKagan. Ciężko to było nazwać wstawaniem, a raczej chwiejnym podnoszeniem zwłok. Zmierzył mnie pijacko i podszedł do mnie, z zaciśniętą pięścią w powietrzu.
-Ty... Może zrobisz sobie coś n-na... - pokręcił palcem obok swojej skroni, patrząc na mnie z góry. Gdyby nie to, że Izzy i Axl mnie złapali, prawdopodobnie okładałbym Żyrafę pięściami. A przynajmniej bym chciała.
-Nienawidzę Cię... - oddychałam ciężko, a każda wypowiedziana obelga pod adresem Duffa przynosiła mi ulgę na duszy. -Mam nadzieję, że zginiesz... Okrutną śmiercią... - zaśmiał się cicho pod nosem. -Zabiję Cię...
-Z-zabawna jesteś. - zabawna, to była ta jego obrzydliwa, pijacka czkawka.
      

Wrzeszczałam. Zaczęłam krzyczeć, jakby ktoś obdzierał mnie ze skóry, jednocześnie płakałam, i... I czułam ulgę. W końcu to, co trzymałam w środku wyszło na zewnątrz. Cały ból wyparowywał ze mnie z każdym krzyknięciem, każdą łzą, każdym ich przerażonym spojrzeniem...

12 kwietnia 2013

28. Beginning of the end, part I...

Przepraszam, nie wiem co to ma być. Krótkie i... Dziwne.  Muszę chyba zrobić sobie małą przerwę...
Przepraszam Was, każdego czytelnika z osobna - Mam jakiś cholerny brak weny.
I znów tłumaczę się tym samym, i znów nie ma rozdziału na czas i znów nic to nie pomoże.
Przepraszam Was. Chciałam jak najlepiej, ale postawiłam sobie belkę za wysoko. Nie potrafię pisać o rzeczach radosnych. I to kolejna rzecz, za którą chcę Was przeprosić - Rzygacie tym smutkiem, tą melancholią, tym bólem. Ja też. Ale nie umiem inaczej.
Dziękuję Wam za komentarze, za te nominacje... Jesteście najlepsi na świecie. Dziękuję i przepraszam.


Jak byś się czuł, gdybyś widział jak całe Twoje dotychczasowe życie sypie się jak domek z kart?
Kiedy bliska Ci osoba wbiłaby Ci nóż w plecy, a potem wyjęłaby go i przebiłaby Twoje serce? Twoje połamane, zepsute serce? Jakbyś się czuł?
Jakbyś się czuł, gdyby ktoś bliski tak zwyczajnie się odwrócił?
Gdyby ktoś, kogo darzysz jakimś nieokreślonym uczuciem jest właśnie reanimowany w karetce, a Ty nic nie możesz zrobić?
Gdyby ktoś Cię tak bardzo upokorzył, zmieszał z błotem... Czy walczyłbyś dalej? Czy dałbyś sobie spokój?
Czy machnąłbyś tylko ręką i powiedział 'Mam dość, więcej nie potrafię'? Czy umiałbyś się  podnieść?

        Łzy mieszały się z dużymi kroplami deszczu, rozmazując resztki jakiegokolwiek makijażu. Stałam na chodniku niemalże sparaliżowana, trzymając kurtkę w ręku. Zamiast ją ubrać, to ściskałam ją w dłoni tym mocniej, im zimniej mi było. Mgła powoli opadała, a deszcz padał coraz słabiej. Patrzyłam w jeden punkt, marząc o powrocie karetki z przytomnym już Stevenem. W oddali usłyszałam kroki, co chwilę przerywane to chlapnięciem z kałuży, to postojem. Wykrzykiwano głośno i błagalnie moje imię, a chwilę potem słyszałam je coraz wyraźniej. Kilka głębokich, szybkich oddechów za moimi plecami. Czyjaś dłoń na moim ramieniu.
-Alice... - szepnął Rudy, przybliżając mnie do siebie. Zmieniłam miejsce, wciąż sztywno stojąc. Moim punktem, w który nieustannie się patrzyłam, była znikająca na horyzoncie droga. -Po co tu przyszłaś?
-Steven. - drgnęłam lekko, pokazując palcem na oddaloną o kilkadziesiąt metrów drogę. -Tam.
-Gdzie? - przymrużył oczy, przypatrując się we wskazany punkt. -Nie ma go tam.
-Ste-Steven... - rozpłakałam się jak dziecko, siadając na zimnym i mokrym asfalcie. Chłopak złapał mnie za ręce, ale nie chciałam wstać.  Kucnął obok mnie, odgarniając włosy z mojej twarzy.
-Choć, wracamy. On się nie zgubi, spokojnie. - pokiwałam głową przecząco. Chciałam krzyknąć, że zabrali go do szpitala, ale nie miałam siły, ani odwagi. Słowa znów stanęły w gardle, i nic nie mogłam z siebie wykrztusić.
-Stevie... - ukryłam twarz w dłoniach, płacząc coraz bardziej. To wszystko było tak bardzo pomieszane, zakręcone że nie potrafiłam tego ogarnąć. Nic nie trzymało się kupy. Ponownie.
-Alice, ja wiem że się martwisz, ale... - popatrzył jeszcze raz we wcześniej wskazane przeze mnie miejsce, rozglądając się za blondynem. -Ale to, że płaczesz, to...To nie pomoże. On wróci, obiecuję.
Pogłaskał mnie delikatnie po ramieniu, tak czule, spokojnie, ale... Po przyjacielsku.
I tego mi wtedy brakowało; przyjaźni.
           Wstałam bardzo powoli, choć czułam się jak na karuzeli - wszystko wirowało w zawrotnym tempie. Lampy mieszały się z budynkami, a chłopak rozmazywał się coraz bardziej. Z paniki i strachu wtuliłam się w niego, starając się opanować mroczki przed oczami i rollercoaster w głowie.
I znowu czujesz tą bezsilność.
I znowu wiesz, że jesteś nikim.
I znowu zdajesz sobie sprawę, że nie powinnaś dostać drugiej szansy.
I znowu uświadamiasz sobie, że jesteś nikim. Tylko kolejną cegłą w murze.
I znowu dostajesz kopniaka w tyłek.
I znowu jest ktoś, kto chce Ci pomóc.
I znowu boisz się tej pomocy.
I znowu boisz się zaufać.

*                                                 *                                              *                                               *
Pomysłów tysiące, ale nie wiem jak przelać je na papier. Wrócę niebawem, obiecuję.
All we need is just a little patience...

10 kwietnia 2013

Versatile Blogger Award!


Zostałam nominowana do tej nagrody 2 razy... Bardzo mi miło. Chciałam podziękować Draconis & Żulowi oraz Vicky za to wyróżnienie. Jak my wszyscy, nie mam za zielonego kabaczka pojęcia, o co chodzi. Mniejsza z tym.



A więc!
1. Nominowana osoba pokazuje nagrodę
      na swoim blogu.

2. Dziękuje za nominację.
3. Ujawnia 7 faktów o sobie.
4. Nominuje 7 blogów.
5. I na koniec informuje o nominacji
     blogi nominowane.
Punkt 1 - JEST!
Punkt 2 - JEST!
Punkt 3 :

1. Moja gitara nazywa się Hendrix i nie da się go nastroić. Ale i tak go kocham.
2. Kocham narkomanów i cały temat narkotyków. Serio. Chora mania, nie? Uwielbiam czytać w jaki sposób działa np. kokaina, a jak heroina. Które mocniej uzależniają, jak organizm zachowuje się na 'głodzie' itp. Bardzo chciałabym porozmawiać z narkomanem lub narkomanką. Moje malutkie marzenie ;).
3. Uwielbiam śpiewać. Kocham zdzierać gardło, kiedy jestem sama w domu, albo kiedy czekamy z przyjaciółmi na WF, jednak nie mam odwagi śpiewać publicznie.
4. Wbrew opinii, która mówi się nastolatki umieją zrobić tylko jajecznicę i herbatę, kocham gotować i piec. Kolejne zboczenie. Ciasta, ciasteczka, babeczki, bezy, torty to u mnie norma. Uwielbiam się bawić w ozdabianie tych małych dzieł sztuki lukrem czy czekoladą.
5. Chcę otworzyć klub muzyczny, coś w stylu dawnego Rainbow Grill & Bar albo The Troubadour.
6. Nienawidzę tych durnych bajek dla dzieci, w których liczy się po angielsku jabłka z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem. -.-
7. Dobra, ten punkt będzie dość osobisty. Po cholerę to piszę? Nie wiem.
Pokochałam gimnazjum.
Wiem, brzmi głupio i bezsensownie, ale... Ale nie znacie całej mojej historii. Tutaj, w mojej cudownej gimbazie poczułam na własnej skórze takie coś, co się nazywa popularnie 'przyjaźnią'. Nie wierzycie? Przez 6 lat podstawówki przyjaciel był pojęciem względnym. Oczywiście, były koleżanki, ale tylko tyle. I nic więcej. Nikt, komu można zaufać. Niestety, wciąż buduję mury dookoła siebie, żeby znów nie czuć tego, co wtedy. Tego odrzucenia.

Punkt 4 :
(Kolejność jest bez znaczenia.)
1) http://breath-of-memories.blogspot.com/
2)http://the-flames-burned-out.blogspot.com/
3)http://dreams-with-wings.blogspot.com/
4) http://nightrain-to-sunset-strip.blogspot.com/
5) http://through-the-fire-and-flames.blogspot.com/
6)http://witam-w-psychiatryku.blogspot.com/
7)http://nextstation-paradisecity.blogspot.com/


Jeśli to przeczytaliście, to zostawcie komentarz, nie wiem, whatever. Jeśli macie jakieś pytanie do mnie, piszcie, piszcie, piszcie.

HAVE A NICE DAY AND DON'T FORGET TO ROCK N' ROLL.

                                                                                                 RocketQueen

31 marca 2013

27. Here's my little hell...

Wesołych Świąt.


Moje ciało całe drżało. Strach? Nie, to nie był strach. To była pieprzona radość. Tak. W końcu.
        Jego ciepły, spokojny oddech na moich ramionach. Jego poplątane kudły na mojej twarzy. Jego duża, lekko szorstka dłoń na moim obolałym brzuchu. Tylko tyle potrzeba do szczęścia.
Jego zapach. Perfumy, przedwczorajsza wódka i papierosy.
        Zaczął się nerwowo wiercić, mamrotał coś pod nosem. Odwrócił się plecami do mnie i przeszukał ręką podłogę, zapewne mając nadzieję na znalezienie butelki wody.
-Cześć Stevie... - przejechałam dłonią po jego nagich plecach, i szybko się wzdrygnął, pewnie przez moją lodowatą, prawą dłoń. Tylko ona jest zimna. Lewa zawsze jest ciepła. Dziwne, nie?
-Mhm... - zmarszczył brwi, i zakrył się mocnej kołdrą. Zaczął szybciej oddychać, a jego czoło przykryły malutkie kropelki potu.
-Steven, co jest? - podniosłam się szybko na łokciach, patrząc na słabego chłopaka. Nie odpowiadał, tylko trząsł się jeszcze bardziej. Na chwilę się uspokoił, wziął kilka głębokich oddechów i powoli wstał z łóżka.
-Mhm... - ta sama, nic nie znacząca odpowiedź. Wyszedł z pokoju, trzaskając resztką drzwi. Przetarłam twarz dłońmi, chcąc lekko się obudzić. Wyjrzałam przez brudne okno, aby zobaczyć normalnych ludzi, którzy mają bardziej normalny dom niż ja. Którzy nie martwią się szkłem w przedpokoju i rozbitą głową Axla. Czy to aż tak dużo? Najwyraźniej tak.
            Wrócił po dłuższej chwili cały uśmiechnięty, zaspany i zaćpany. Na jego nosie zostało jeszcze trochę kokainy, której widocznie nie wciągnął do końca. Usiadł koło mnie, jakby nigdy nic.
-Co tam? - zamurowało mnie. Dom wygląda, jakby ktoś na niego napadł w środku nocy ze starą siekierą i piłą mechaniczną, ja wyglądam jak ostatnie nieszczęście, a ten się spytał 'Co tam?'.
-Źle. - popatrzył na mnie zdziwiony. -A tam? - jedyna sensowna deska uratowania tej nieszczęsnej rozmowy poszła się... Przejść na spacer po ciemnym lesie.
-Wspaniale. - opadł na łóżko, i zaczął się bawić moimi włosami. Siedziałam jak lalka ; zwyczajnie poczekam, aż skończy się bawić, i może zaśnie. Jak z przedszkolakiem ; nakarmić, zabawić, położyć spać. Przymknęłam oczy, kiedy przejechał ręką po mojej szyi. - Masz ciepłą szyję. - rzucił bez zastanowienia.
-Dzięki. Idę się wykąpać, dobrze? - wstałam, a on trzymał mnie za udo. -Steven, puścisz mnie?
-Tak, tak. Jasne. - uśmiechnął się i podszedł do gramofonu. Wychodząc słyszałam ciche, przerywane co chwilę dźwięki 'Whole Lotta Love'.
-Dam Ci moją miłość, cały ogrom miłości... - szepnęłam, i spojrzałam na Adlera, który nie mógł sobie założyć koszulki. -Chcę Ci dać moją miłość... - wyszłam w miarę cicho, nie przeszkadzając Stevenowi w tej jakże trudnej i poważnej sytuacji. Na korytarzu wciąż leżały odłamki szkła, ale na szczęście było ich dużo, dużo mniej niż w korytarzu. Skąd to cholerstwo się tutaj wzięło? Chyba wolę nie pytać. Żyć w słodkiej nieświadomości, oto rozwiązanie. Tylko długo się tak nie da.
           Wchodząc do drzwi łazienki (Uwaga, drzwi były całe.) znalazłam (Uwaga, uwaga, chwila napięcia...) Izzy'ego. Tego trupa wśród ludzi mniej, lub bardziej żywych. Jak zwykle blady, z podkrążonymi oczami i butelczyną wytwornego jabola marki Nightrain.
-No hej. - rzucił, blado się do mnie uśmiechając.
-Czy wy naprawdę nie widzicie, co się tu stało?! - krzyknęłam, rozglądając się po resztkach salonu.
-No impreza była. - wzruszył ramionami, i wyszedł z mieszkania.Czyli klasyczne zwątpienie w ich możliwości intelektualne.
Zamknęłam drzwi na klucz i stałam. Warga zaczęła drżeć. Boję się. Boję się, że to znów się powtórzy. Że ten psychopata znów przyjdzie. Że znowu mi to zrobi. Otarłam łzę z policzka i powoli ściągałam z siebie ubrania, oddychając nierównomiernie. Gdyby ktoś Ci kiedyś powiedział, że pewnego dnia będziesz bała się rozebrać, żeby pójść pod prysznic, uwierzyłbyś?
Bo ja nigdy.
Liczyłam na gorący strumień wody, a otrzymałam jedynie letni strumyczek pod słabym ciśnieniem. Ale i tak fajnie, że kabina prysznicowa była cała. I tak fajnie, że ludzie żyją. Że Steven żyje, i Pat, i Axl, Izzy... Brakuje tylko Slasha. Brzoskwiniowy żel pod prysznic w połączeniu z parą wodną przyjemnie otulał mnie świeżym zapachem. Po kilku minutach wyszłam z pod prysznica i owinęłam się leżącym obok, szorstkim ręcznikiem. Ach, ile książek się czytało, gdzie dziewczyna wychodzi spod prysznica i otula się miękkim, puchatym ręcznikiem, po czym wychodzi z łazienki, rzucając się w ramiona ukochanego.
To nie ta bajka kochanie.
        Lustro, które o dziwo ocalało podczas tej piekielnej imprezy, odbijało postać nędzy i rozpaczy.
Czyli mnie.
        Przejechałam dłonią po czerwonych śladach na żebrach, które wciąż mocno rzucały się w oczy. Rozcięcia na brzuchu nie pamiętam, ale było długie i bardzo wąskie, co oznaczało, że ktoś potraktował mnie żyletką. Dotknęłam podbrzusza, obolałego podbrzusza. Boże, co za wstyd. Największe upokorzenie dla kobiety...
Ślady duszenia wciąż widniały na szyi, co mnie lekko zdziwiło, bo minęło już kilka dni, od tego wszystkiego. Siniaki pod okiem i na czole już bladły i coraz ciężej było je zauważyć. Otworzyłam szufladę, chcąc znaleźć krem do twarzy. Jedno pudełko, drugie pudełko i... Coś, czego tutaj nie powinno być. A przynajmniej nie powinno się to znaleźć w moich rękach. Ten sam woreczek co w Hope. Ta sama, biała zawartość. Ta sama chęć szczęścia. Kokaina. Biłam się z własnymi myślami, ściskając foliowy woreczek coraz mocniej. Brać, czy nie? Teoretycznie po szpitalnym leczeniu nie miałam ochoty, a praktycznie cholernie mnie kusiło, żeby wziąć. Moje ręce stały się teraz jedynie trzęsącymi się kończynami, które za chwilę zabiją jakąś część mnie.
Od ściskania tego cholernego woreczka zaczynały mnie boleć ręce, na których uwydatniły się jasnoniebieskie żyły (Albo tętnice? Chyba tętnice, ale mówi się, że żyły. Chyba. Poprawcie mnie, jak coś. przyp. aut.). Nogi jak z waty i ręce trzęsące się jak słabe drzewa podczas huraganu odmawiały posługi. Nie chciałam kolejny raz tracić przytomności, nie tutaj, nie w domu, nie w moim małym niebie...

Głosy z oddali krzyczały, jakby były wrzucone do ognia piekielnego. Ciepła dłoń błądziła po policzku i czole, uspakajając mnie. Ale czy to mnie trzeba było uspokoić?
        -A co jeśli ona nie żyje? - ktoś zawył, chodząc nerwowo po ziemi.
-Żyje, tylko zemdlała. I weź uspokój swój rudy, niedojebany łeb. - warknęła moja cudowna, żyjąca Pat. Ten głos poznasz  nawet wśród stada dzikich bawołów, bo jest tak charakterystyczny.
-Wjebać Ci? - Rudy wkurzył się lekko, tupiąc w kafelki.
-Jeśli mnie uderzysz, to robię dwutygodniowy post od seksu.
-Że jak?!
-I śpię w piżamie. - Odgarnęła włosy z mojej twarzy i uśmiechnęła się lekko. - No dzień dobry, zjechała nam pani. - uśmiechnęła się szeroko, poprawiając swój stanik.
-Wy nic nie zauważyliście? - zapytałam, zakrywając brzuch koszulką, wciąż patrząc martwo w sufit.
-Czego? - zapytała, podając mi butelkę wody.
-Szkła w przedpokoju. Tego że nie było nas ponad tydzień. Całego tego syfu, który teraz nazywamy 'mieszkaniem'. Że Axl ma rozbity łeb. - kiwałam głową, zastanawiając się, czy oni tego nie widzą, czy nie chcą widzieć?
-Jak to rozbitą głowę? O czym Ty mówisz? - zapytał zdziwiony Rose kucając koło mnie. Wskazałam palcem na jego lewą skroń. Przejechał po niej dłonią, klnąc pod nosem. -Kurwa, faktycznie... - wstał i przemył twarz wodą.
-Nie widzicie tego? - spojrzałam w zdziwione oczy Pat. - Ogarnijcie się w końcu... - położyłam się na boku i chwilę później wstałam, chcąc porozmawiać ze Stevenem. Chwiejnym krokiem przeszłam do sypialni, gdzie o dziwo, blondyna nie było. Wzruszyłam ramionami i szybko się przebrałam. Luźna koszulka KISS przesiąknięta zapachem Steviego idealnie ukrywała ślady na brzuchu i żebrach. Ze spokojem ubrałam szorty, bo na nogach nie miałam żadnych niepokojących ran. Kudły same szybko wyschły, układając się w lekkie loki. Całkiem spora ilość włosów zakrywała twarz, więc musiałam zrobić tylko lekki makijaż, żeby ukryć siniaki.
W sumie, to nie musiałabym się ukrywać, tylko powiedzieć im prawdę, ale... Myślicie że łatwo jest powiedzieć 'Hej, słuchajcie, zostałam zgwałcona i pobita kilka razy!' ? Że łatwo się przyznać, że jesteś uzależniona od dragów? Że nie jest trudno spojrzeć w oczy przyjaciołom i powiedzieć 'Jestem narkomanką' ? Że łatwo jest powiedzieć swojemu chłopakowi, że nie wie, czy coś się do niego czuje?
To wcale nie jest takie proste.
        Ku mojemu zdumieniu, szanowny pan Rose podnosił większe kawałki szkła z podłogi i wrzucał je do worków. Zaskoczona, patrzyłam się na niego, upewniając się, czy dobrze widzę.
-Pomóc Ci? - rzuciłam po chwili.
-Nie, nie trzeba. Połóż się. - uśmiechnął się ciepło, i wskazał na rozwaloną kanapę pokrytą puszkami. -Dobra, może nie tutaj... - podrapał się po głowie i sprzątnął śmieci z sofy, rozłożył na niej koc i ruchem ręki kazał mi usiąść.
-To co, teraz nagle się ocknęliście i sprzątacie? - chwyciłam karton soku pomarańczowego, odkręciłam go i szybko odłożyłam na miejsce. Przewidywalna data terminu spożycia minęła jakieś... 2 miesiące temu?. Idealny projekt na biologię.
-O matko, to tylko szkło. - uśmiechnął się, kontynuując swoją pracę. Zdumiewa mnie jego ciągły optymizm. Albo głupota.  - A Wy gdzie tak długo byliście?
-No właśnie... - słowa stanęły mi w gardle, jak zawsze, kiedy muszę coś ważnego powiedzieć. Jąkałam się chwilę, po czym rozluźniłam się i zaczęłam mówić. -Miałam Wam to wszystko... - drzwi otworzyły się z hukiem i poleciała z nich farba. Śpiewy i gardłowy śmiech przerywany kilkoma łykami wódki. Przyszedł szanowny pan McKagan. -No nie, tylko nie on... - zakryłam oczy dłonią, zsuwając się po kanapie, żeby tylko się jakoś ukryć.
-Dzień d-d-dobry. - obrzydliwa, pijacka czkawka. -Zastałem A-Alice? - dla Ciebie pani Black, fiucie.
-Witamy w urzędzie skarbowym. Okradniemy Cię i zostawimy na pastwę losu. - Rose pokiwał głową i podniósł lekko moje nogi, pod którymi leżała butelka. Nigdy nie zrozumiem jego 'inteligentnych' odpowiedzi.
-Nie ma mnie, wyparowałam. - wymieniłam spojrzenia z Michelle, stojącą obok Duffa. Ta mała jędza przemieszcza się jak wąż po lesie. Już wiem, czemu Hudson ją tak lubi.
-A-ale szkoda! - przybliżył szyjkę butelki do ust, upijając połowę jej zawartości. -Wódeczki? - zapytał z pijackim uśmiechem.
-Nie, dzięki. - rzuciłam z odrazą. Chelle tylko mnie zmierzyła i pokiwała głową z dezaprobatą. Po chwili w salonie pojawiło się więcej ludzi, pewnie smród wódki Duffa ich tu ściągnął. Był też zdezorientowany Steven. Błądził wzrokiem po pomieszczeniu, aż w końcu usiadł koło mnie, uśmiechając się szeroko. Czułam się jak małe dziecko, które dostało ze sprawdzianu z matematyki jedynkę i teraz musi powiedzieć o tym rodzicom.
McKagan tańczył, śpiewał, pił kolejne litry alkoholu. I nikt niczego nie widzi, wszystko wolno.
-To co - Michelle przekrzyczała śpiewającego 'Home Sweet Home' Duffa. Nie wiedziałam, że tak lubi Motley Crue. -Alice, opowiesz nam wszystkim, co się wydarzyło? - oparła ręce na biodrach i gapiła się we mnie jak na winowajcę całego zła na świecie. Czy mogę jej obić tą śliczną mordkę?
-N-no Ali... Opowiedz! - czknął i zatoczył się.
-Ale... - zwiesiłam się.
-No, powiedz, powiedz jak zdradziłaś Stevena. - po słowach pijanego McKagana poczułam jak zbiera się we mnie złość. Zobaczyłam Pat, która mówiła wzrokiem 'Co Ty do cholery zrobiłaś?'. Michelle zadowolona z siebie stała w tym samym miejscu, z tym samym wyrazem twarzy.
-Że co? - Steven oprzytomniał i popatrzył na mnie. Czy kiedykolwiek widzieliście tego Popcorna smutnego? Czy kiedykolwiek widzieliście, że jego zaćpane, radosne oczy lśnią od łez? Że jego warga, zawsze rozciągnięta od ucha do ucha, drży ze smutku? Że promienna twarz przybiera grymas bólu? Nie? To wiedzcie, że to najgorszy widok na świecie. -Dlaczego mi to zrobiłaś? - serce złamało się na tysiące kawałków. -Byłem aż taki zły?
-Steven, nie, nie... - zaczęłam płakać, bo widziałam, jak z każdą sekundą go tracę. -Daj mi się wytłumaczyć, proszę... - spojrzałam na basistę, który oglądał całą tą scenę jak w teatrze. Wyrwałam kolejną butelkę ruskiej wódki z jego ręki, i roztrzaskałam ją na jego głowie. A przynajmniej chciałam, bo trafiłam w ścianę.
-Tobie się już we łbie popierdoliło?! - chwycił mnie za nadgarstki i ścisnął je mocno.
-Nienawidzę Cię... - wysyczałam mu w twarz. -Nienawidzę Cię! - zaczęłam się wyrywać, ale on tylko śmiał się. Zbliżył swoją zapitą twarz niebezpiecznie blisko do mojej. Uśmiechał się triumfalnie. Ale nie tym razem. Ślina spłynęła po jego policzku. Oplułam go.
-Ty suko! - zamknęłam oczy i liczyłam, że zaraz poczuję jego pięść na twarzy, ale tak się nie stało. Izzy i Slash okładali go pięściami na ziemi. Pat patrzyła to w moją stronę, to w stronę bijących się chłopaków, starając się ogarnąć tą całą akcję. Michelle stała z boku, przypatrując się jak Slash obija mordę Duffowi.
-Chodź... - Axl złapał mnie za rękę i zaprowadził do sypialni. Usiadłam na brzegu łóżka, cała roztrzęsiona. Przybliżyłam kolana do klatki piersiowej i zaczęłam się lekko kiwać, tak jak w dzieciństwie, kiedy bardzo się bałam. -Co się stało? - zapytał spokojnie, ciepłym głosem. Tak jak sprzed lat.
-B-bo ja, i tir... I... - jąkałam się coraz bardziej, starając się złapać powietrze. Rose złapał mnie lekko w talii i chciał przytulić, ale zaczęłam się wyrywać. -Nie, nie... Proszę, nie rób mi tego...
-Jezu, Alice. Spokojnie. - wiłam się dalej, bo przypomniała mi się scena w motelu... Wszystko tak podobnie wyglądało.
-Zostaw, zostaw mnie... - wyłam, kiedy mnie dotykał. Złapał moją twarz w dłonie i spojrzał mi w oczy. Oddychałam spokojniej, mniej się bałam.
-Już? Co się stało? - wtuliłam się w niego, dalej lekko się trzęsąc. -Mała, co... - odkryłam mój brzuch i żebra. Wyglądał, jakby miał zabić tego, kto mi to zrobił. Poczerwieniał ze złości, odwrócił się i przeszedł po pokoju. -Kurwa, kto Ci to zrobił?! - podszedł do mnie, po czym przyglądał się moim żebrom.
-Bo Duff, on chciał, żebyśmy... I do domu, i....- nie skończyłam, bo wziął mnie za rękę i wbiegł ze mną do salonu. Basista leżał na sofie, masując policzek. Gitarzyści siedzieli w resztach kuchni, przykładając sobie lód pod oczy. Pat dyskutowała z Michelle, ale po jej wyrazie twarzy była mocno zszokowana.
-Kto jej to zrobił?!- krzyknął Axl, pokazując mój brzuch. Czarnowłosa zakryła twarz dłonią, to samo uczyniła Michelle. -No co, teraz Ci gnoju języka w gębie zabrakło?! - rzucił się na wstającego McKagana. Tym razem dostał od Rose'a kilka mocniejszych ciosów. Pat podbiegła do mnie, mówiąc jakieś strzępki zdań, jak to jej jest przykro. Ale to najmniej mnie teraz obchodziło. Wszystko działo się w jakby zwolnionym tempie, chorym przedstawieniu, a my jesteśmy marionetkami.
        Drzwi wyjściowe były uchylone, a leżące obok buty porozrzucane. Brakowało jednej pary białych trampków.
-Jasna cholera. - zaklęłam pod nosem, zarzucając ramoneskę Izzy'ego. Szybko wybiegłam z mieszkania, głośno trzaskając drzwiami. W głowie miałam same czarne scenariusze. Niby wszyscy uważają go za uroczego, dziecinnego głupka, ale kiedy jest wściekły... A do tego przygrzany... Otrząsnęłam się z tych myśli, biegnąc przez zatłoczone Sunset Strip. Pytałam przypadkowych ludzi, czy nie widzieli blondyna, ale jak zwykle nikt nikogo nie widział. Norma w tym kurewskim mieście Aniołów, gdzie bawią się Diabły.
Przebiegłam przez Wallnut Street i zatrzymałam się na rogu Fairfax i Melrose. Moje serce biło w zabójczym tempie, jakby za chwilę miało eksplodować. Gdyby nie adrenalina, leżałabym martwa w połowie drogi do The Troubadour. Nigdzie go nie było. Byłam w klubach, w ulubionych zaułkach jego dilerów. Przy nocnych klubach i burdelach. Przy monopolowych i spożywczych. Nigdzie. Ani śladu żywej duszy.
        Popołudniowe niebo zakryło się ciemnymi chmurami. Zaczęła się niesamowita ulewa - nie było nic widać na odległość 3 metrów. Wszystkie stojące na chodniku dziewczyny na jedną noc skryły się w klubach, a inni ludzie po prostu wyparowali. Ściągnęłam kurtkę Izzy'ego i włóczyłam nią po ziemi.
Wszystko znowu się spieprzyło. Bo czemu miałoby być dobrze?
W oddali zauważyłam karetkę pogotowia i wypadających z niej sanitariuszy. Pewnie znowu jakiś żul się nawalił, i nie może oddychać. Podeszłam bliżej, chcąc zobaczyć kolejną ofiarę Miejskiej Dżungli. Lekarz powoli zamykał karetkę, w której leżał nieprzytomny, blady... Steven.
-Zaraz, czekajcie! - krzyknęłam, widząc otwarte, ale mgliste oczy chłopaka. -Nie, zaraz! - zawołałam za nimi, ale widziałam tylko, jak czerwono-niebieskie światło znika w oddali, topiąc się w strugach deszczu i mgle.



*                                                                               *                                                             *
Ostatnio było za słodko, więc to dla równowagi.

23 marca 2013

26. Here's my little heaven...

Chciałam podziękować z caluśkiego serca cudownej Heaven, która tak naprawdę napisała cały ten rozdział. Gdyby nie ona, nie moglibyście dzisiaj tego przeczytać. Wpadnijcie do niej, pisze bosko o Led Zeppelin i Aerosmith ;)
Dla Draconis & Żula , bo tak bardzo chciałyście czegoś pozytywnego.
*                                                                        *                                                                      *
-Steven! Pat! - krzyczałam, mając łzy w oczach. Michelle stała za mną i odgarniała ogromne kawałki szkła stopą. -Axl! Izzy! - chciałam przebiec ten durny korytarz, ale Chelle złapała mnie w talii, najprawdopodobniej chcąc mnie powstrzymać. Upadłam. Znowu ten ból, który mnie obezwładnia. W mniejszym stopniu, ale zawsze. Rozcięłam szkłem dłoń, na którego brzegach spływały stróżki (Pat, nie śmiej się. przyp.aut.) krwi. Na rozcięcie spadła słona łza, szczypiąc mnie lekko. Poczułam dłonie dziewczyny na ramionach i szybko się wzdrygnęłam, zrzucając jej ręce z moich barków. Niepewnie wstałam, i przeszłam po tym cholernym szkle najszybciej jak się dało. Odłamki lekko wbijały się w moje stopy, ale wtedy najmniej mnie to obchodziło. Wtedy liczyło się tylko znalezienie Gunsów i Pat w całym tym syfie. W powietrzu wciąż unosił się ten zapach - zapach strachu.
W tym momencie, można było opisać wszystkie moje uczucia jednym słowem: przerażenie. Wszędzie szkło. Wszędzie.
Tylko szkło.
Ściany…
I szkło…
Kto by się nie bał? Idziesz po domu, w którym nie byłaś od jakiegoś tygodnia. Nie masz pojęcia co tu się działo.  Pamiętasz, że to miejsce było w miarę sprzątnięte. A teraz? Teraz możesz iść i równie dobrze zaraz natknąć się na trupa. Albo całą ich gromadę.
Na samą tę myśl zrobiło mi się słabo. No właśnie, chciałam to zobaczyć? Czy ja, Alice Black chciałam widzieć na przykład takiego Slasha z poderżniętym gardłem? Albo Duffa z pętelką na szyi? Slasha nie, ale Duffa z pewnością. To byłby miły widok. Może nawet by mi trochę wynagrodził, za to wszystko co przez niego przeszłam… Blondynek- Żyrafa, z piękną pętelką na gardle. Chciałabym nawet taką pętlę zawiązać. Byłaby cudowna. No i oczywiście, po śmierci McKagana, zachowałabym ją. Mogłaby się kiedyś przydać. Na przykład dla mnie.
      Weszłam do salonu. Szkło trzeszczało pod moimi nogami. Nie umiałam popatrzeć przed siebie. A co jeśli zobaczę Stevena w kałuży krwi? Co jeśli on nie żyje? Właściwie… to czy jest to dla mnie istotne?
Nie wiem, czy kiedyś się już tak czułam. Czy ja go jeszcze kocham? Czy to było tylko chwilowe uczucie? Czy może wcale go nie było? A może to jakiś sen? Tak, zaraz wszystko pryśnie. Obudzę się i zacznę wszystko od początku. Taka czysta, pewna siebie, bez przeciwności losu.
A jednak nie. To nie sen. To wcale nie sen. To niemożliwe, by ktoś taki jak ja, dostał drugą szansę. Już tyle razy życie mi pokazało, jak bardzo na nią nie zasługuję. Dlatego czuję się jak śmieć. Chociaż nie. Śmieć może być jeszcze raz wrzucony do kosza i przerobiony na makulaturę, a ja już nie.
Stałam oparta o framugę. Nie było w niej drzwi. Właściwie, nie jestem pewna czy kiedykolwiek tam były. Podniosłam niepewnie wzrok.
O Boże… kochany Boże… Pat!
Na kanapie, leży Pat! Ona, nie kto inny! To jest… to jest najwspanialsza nagroda, jaką mogłam dostać po tylu trudach. Zobaczyć przyjaciółkę, wiedzieć, że żyje.
 Zaraz. Przecież jeszcze nic nie jest pewne. Nie wiesz, czy żyje, czy może od paru dni leży martwa. A nawet jeśli żyje, to czy nie powinna już zauważyć, że tu jesteś? Narobiłaś w końcu trochę hałasu…
 Och, czyżby odezwał się pan Zdrowy Rozsądek i pani Logika? Ciekawe, gdzie państwo byli, kiedy to wszystko się zaczynało! Czemu nikt mnie nie pohamował? Czemu to wszystko się tak potoczyło?! Dlaczego?! Czy już zawsze będę o to pytać?
Moje myśli krzyczały same do siebie. A ja wiedziałam, że czas w końcu zdobyć się na odwagę i tam pójść. Przekonać się, czy Pat żyje, czy już mogę zbierać pieniądze na trumnę. Pod moimi nogami znów zatrzeszczało szkło. Ale teraz było go mniej. Znacznie mniej niż w przedpokoju. Nadepnęłam na jakiś większy kawałek. Rozprysł się na malutkie części. Prawie jak ja i moje uczucia. Też zostały tak podeptane. Całe moje życie zostało tak podeptane. Wszystko rozprysło się na małe kawałeczki. Czy da się to pozbierać? Tak ot, z dnia na dzień wrócić do normalności? Chyba tak, no ale jest jeden wyjątek. Jeśli jest się mną, miałaś pseudo-przyjaciółkę Michelle, która cię zdradziła, wrednego Duffa uważającego się za kogoś megazajebistego, a do tego brakuje ci poczucia bezpieczeństwa, to na pewno nie wróci się do życia jak inni ludzie w parę chwil.
Wyciągnęłam przed siebie rękę i oparłam się o resztki szafy. To byłą kiedyś ładna szafa. A teraz, już jej praktycznie nie było. Szkoda, no cóż, wszystko przemija. Ale w końcu to nie o tym miałam mówić.
 Przyglądałam się uważnie Pat- podejść, czy nie podejść? Dalej, Alice! Możesz uciekać, nic się nie stanie. Boisz się własnej przyjaciółki?
Nagle boisz się czyjejś śmierci? Przecież każdego to czeka!
Chcesz więc uciekać? Jesteś głupia. Po prostu głupia.
 Cholera! Myśli w mojej głowie toczyły zacięta walkę. Czy tylko w moim przypadku tak by było? A inny człowiek? Jakby reagował, jeśli stałby w zdemolowanym domu, a zaraz przed nim leżała jedna z ważniejszych osób w jego życiu, która być może nie żyje?
Podejdź bliżej… jeszcze bliżej…
Od kanapy dzielił mnie już jeden krok. Widziałam już Pat dokładnie. Po krótkiej chwile dotarło do mnie, że ona oddycha. Więc śpi. Mogę być spokojna.
Chciałam wyjść z pokoju, ale już nie po szkle. Jak jeszcze podepczę te małe kawałeczki, to ją obudzę. Poszłam więc naokoło stołu.
Kurwa. Zahaczyłam o coś nogą… Jezu! Ręka. Ręka człowieka. Axl!
 Znowu to cholerne przerażenie. Żyje? Czy nie? Błagam, niech on nie umiera… Taki zwykły Will Bailey. Nie, nie William. Teraz to Axl Rose. A jednak kimś dla mnie był. Gdyby nie on, pewnie moje życie potoczyłoby się inaczej.
 Schyliłam się i zajrzałam pod stół. Mało było widać. Ale po raz kolejny odczułam szczęście. Oddycha. Też śpi. Ma tylko lekko rozcięta głowę, ale nie dziwę się. To zaczyna się troszkę wyjaśniać. Żadne włamanie, tylko impreza… Musiało być ostro. I to bardzo…
 Wyszłam na palcach z pokoju. Michelle rozglądała się po kuchni, szukając Izzyego i Slasha. Nigdzie ich nie było. Ale to można było przewidzieć. Skoro nas po imprezie wywaliło aż tak daleko, do tego Nowego Jorku, to pewnie oni są teraz w Moskwie.
       Przeszłam jeszcze kawałek po szkle i doszłam do drzwi mojego pokoju. Raczej resztek drzwi. Górnej połowy już nie było, a dolna była prawie cała obdrapana z farby. Ledwo trzymała się na zawiasach. Klamka już dawno odpadłą i leżała sobie na podłodze. Więc pchnęłam to co z drzwi zostało i weszłam do środka.
Cud.
Porządek.
Poza paroma książkami na podłodze, kilkoma butelkami na parapecie. Jakieś papierki porozrzucane dookoła. Ale to nic. Mój pokój ocalał. No może drzwi nie…
 Ogarnęłam już wzrokiem jedną połowę pokoju. Teraz druga. Tam jest łóżko. Tego się właśnie bałam… Tam mógł leżeć jakiś trup.
Alice, daj spokój! Co ty z tymi trupami?! Co, jak bałagan jest, to znaczy ze zaraz wszyscy muszą nie żyć, tak? Nie można tak przesadzać. To już jest jakaś paranoja. Dalej, popatrz tam, nie bądź taka przerażona. Jak oni żyją, to jeśli tam ktoś jest, to raczej nie martwy.
 Podłoga. Nogi łóżka. Pomierzwiona kołdra. Kształt człowieka. Blond kudły zakrywające twarz śpiącej (lub martwej) istoty. Steven? To ten sam Steven? Ten sam Adlerek?
Nie kurwa, podmieniony na lepszy model. Tak, jasne że to ten Adler! A jaki inny niby miałby być?
 Tak dawno go nie widziałam. Cholernie dawno. Tydzień, a jednak te głupie siedem dni to bardzo wiele. Takie niby nic, a jednak okropnie dużo. Alice, kochasz go dalej?
Czy ja go kocham? Może… nie wiem… Kocham takim połamanym sercem? Taka połamana miłość? Dziwna, inna? Może… chyba… raczej… jednak tak.
Łzy? Skąd w moich oczach łzy? Czemu przezroczyste krople spływają po moich policzkach? Co się dzieje? Jak to…?
 Chowam twarz w dłonie. To coś niewytłumaczalnego. Coś silnego. Wspomnienia? Sympatia do kogoś? Miłość? Chęć zobaczenia ukochanej osoby? Czyli jednak potrafię. Czuję. Mam uczucia. To tylko szara rzeczywistość sprawia, że mamy maski na twarzach, sercach, duszach...
 -Alice?- jak mi tego głosu brakowało… nawet nie wiesz jak mi tego cholernie brakowało…Chciałam coś powiedzieć. Bardzo chciałam, ale nie byłam w stanie. Słowa stanęły mi w gardle. Chociaż, czy były one teraz potrzebne?
- Alice, mała... - wstał i podszedł do mnie, odgarniając moje włosy z twarzy. Wtuliłam się w niego najmocniej, jak tylko potrafiłam. Ryczałam jak małe dziecko, które widzi mamę i tatę po długiej przerwie. Po chwili lekko się uspokoiłam, ale łzy wciąż leciały ciurkiem z oczu. Popatrzyłam na jego zaspaną, ale uśmiechniętą twarz. Jedynym problemem, były jego źrenice. Malutkie, czarne punkciki niczym główka od szpilki. Ćpał. Dużo. -Gdzie Ty byłaś? - zapytał, jakbym wyszła rano po bułki, a wróciła dopiero po 2 godzinach. Pocałował mnie lekko w czoło.
-T-to... Dług-ga histori-ia... - łkałam, opierając głowę na jego klatce piersiowej. -P-powiem Ci j-jutro, d-dobrze? - Znowu spojrzałam w jego błękitne, zaćpane oczy.
-Dobrze, nie płacz już. - pogłaskał mnie jak psa po głowie, ale wcale mu się nie dziwię. Cudowne działanie narkotyków ; one są jak środek przeciwbólowy podczas cholernej migreny. - Połóż się Ali. - wszystko co mówił, było takie nieświadome, takie beztroskie, ale bardzo pomocne. Nieświadomość, takie piękne. Takie nieosiągalne.
Niepewnie położyłam się na łóżku. Swoim, wygodnym, prywatnym łóżku. Oto mam swoje małe niebo... Blondyn położył się koło mnie, głaszcząc mnie po policzku. Wtuliłam się w niego, głęboko oddychając. Zapach jego perfum i papierosów, wymieszanych z nutką Danielsa działał na mnie tak uspokajająco.
-Przepraszam... - szepnęłam, jakby sama do siebie, i zamknęłam oczy. Oto mam swoje małe niebo... 

*                                                                         *                                                                  *
Cieszcie się, że jest dobrze. Bo długo tak nie będzie.

17 marca 2013

25. Back in Cali...

Środa, 7 stycznia.
Durne badania. 'Jak się pani czuje?', 'Gdzie panią boli najbardziej?' Chcesz wiedzieć? Boli mnie najbardziej w sercu, ale czuję pustkę. Nie uśmiecham się, nie płaczę. Nikt się przeze mnie nie uśmiecha, nikt przeze mnie nie wylewa łez. Układ prawie idealny. Prawie.
Mogę już sama wstawać z łóżka. Chodzenie sprawia mi taką radochę, ale 'muszę ograniczać wysiłek fizyczny do minimum'. Odbierają mi kolejną rzecz, która jest fajna. Serdecznie dziękuję.
Czekam z wytęsknieniem na czwartek. Dzień, kiedy w końcu będę wolna. Wypuszczą mnie z tego okropnego miejsca i nie będę musiała oglądać twarzy ludzi chorych psychicznie, nie będę musiała wdychać tego szpitalnego zapachu. Kiedy te rurki nie będą mi doprowadzać niczego do żył.
Czwartek, 8 stycznia.
Wypisują mnie. Po wypełnieniu wszystkich papierów przyszli po mnie, nie odzywając się słowem. Tak jest lepiej. Nie muszę słuchać paplaniny Duffa, którego nagle ruszyło sumienie, nie muszę słuchać naiwnej Michelle, która ślepo wierzy chłopakowi. A może nie trzeba mówić? Może trzeba coś zrobić?
Boję się mówić. Zapomniałam, jak się mówi. Nie wiem, kim jestem, ale nie wiem też, kim oni są.
Chciałabym sobie odciąć język. Wtedy nie trzeba odpowiadać na pytania, tłumaczyć się, mówić tylu zbędnych słów, porozumiewać się.
W tym cholernym życiu potrzebna jest miłość. Bez niej jest wieczna pustka, która dusi, zabija, męczy. I wtedy nie możemy być sobą. Jest się dla siebie zupełnie obcym. Tak zupełnie obcym dla samego siebie. A jednak muszę godzić się nieustannie z własnym buntem, rozgniewanym sercem, okaleczonym ciałem, chorą duszą, samotnymi powrotami. Trzeba się z tym pogodzić, bo nie ma innej drogi.

Czytałam te szpitalne zapiski, siedząc na niewygodnym fotelu w autobusie kursującym na trasie Phoenix-Los Angeles-Santa Barbara. Tak blisko do domu, a jednak tak daleko. Jeszcze tylko kilka godzin. Tleniony rozglądał się przez okno, kopiąc kowbojką o siedzenie jakiegoś dzieciaka. Blondynka rysowała coś w swoim zeszycie, nucąc pod nosem 'Mama Kin' Aerosmith. A ja siedziałam jak na szpilkach, rysując jakieś bazgroły w zeszycie. Skąd ja go w ogóle mam? Chyba ta miła pielęgniarka mi go dała. Stępił mi się ołówek, i oczy moich postaci przypominają jakieś grube, niekształtne migdały. Nigdy nie umiałam rysować, powiedzmy sobie szczerze. Narysowanie dla mnie ładnej, w miarę naturalnie wyglądającej dłoni jest porównywalne do poznania Janis Joplin. Każdy jest utalentowany. Ja mam talent do nieszczęść. I użalania się nad sobą. O tak, w tym jestem idealna.
Z przejechanymi kilometrami krajobraz drastycznie się zmieniał - od suchych pustyń na obrzeżach Phoenix, do górzystych, malowniczych dróg, oprószonych śniegiem.W końcu zobaczyłam to, czego pragnęłam z całego serca - Wysokie góry, wyglądające jak brama do Miasta Aniołów.  Duff wskazał palcem na szybę, szepcząc coś do Michelle. Ona uśmiechnęła się szeroko, i przymknęła oczy, chcąc zasnąć.
Patrzył na mnie. Cały czas się na mnie gapi. Czy on kiedykolwiek przestanie? Odwróciłam głowę w drugą stronę, zwijając się na fotelu w pseudo-kłębek. Nie był to dobry pomysł, ponieważ siniaki i ból w żebrach jeszcze częściowo pozostały. Przymknęłam oczy, i usłyszałam dźwięki '"Back Home Again" Cinderelli. Muszę wspominać, jak bardzo lubię ten zespół?

"Good times were far and few
Trustin' my hopes and dreams
With someone who said they knew
Just how to make ends meet
They haven't got a clue"


Uśmiechałam się sama do siebie, powoli zasypiając. Już się nie bałam. Powoli odlatując do krainy Morfeusza, oddychałam głęboko, ciesząc się powrotem do domu.

Śnił mi się najdziwniejszy sen, jaki do tej pory miałam. A w każdym razie najmniej zrozumiały.
Najpierw widziałam scenę - ogromną scenę pełną reflektorów, podestów, a na niej kilka statywów na mikrofony. Ogromna perkusja górowała nad sceną, jakby mówiła, że to ona prowadzi całe to przedstawienie. Pojawiła się postać bez twarzy, w białej masce. Podała mi rękę, i zaprowadziła do ciemnego pokoju, w którym był jedynie stolik, 2 krzesła i lampka. Usiadłam na krześle, a zamaskowana postać podała mi talię kart. Grałam z nią w pokera, a kiedy wydawało mi się, że wygrywałam, ona wzięła moje karty, i ułożyła z nich mały domek. Domek, który rozpadł się w kilka chwil. Po przegranej, postać kazała mi patrzeć na ścianę. Widziałam, jak perkusja jest niszczona i w końcu spada w otchłań. Potem przyszła kolej na czarnego Gibsona, który poszybował gdzieś wysoko. Następnie bursztynowy Les Paul roztrzaskał się na tysiące malutkich kawałeczków, zahaczające o wyrwane struny. Biały bas złamał się w połowie. Jedynie mikrofon się ostał. Jedynie on mógł dalej działać. W końcu poczułam chłód po lewej stronie klatki piersiowej, a postać zabrała mnie ze sobą do jakiejś czarnej dziury, umiejscowionej przy kominku. Ostatni raz spojrzałam za siebie przed wejściem w ciemność...
-Alice, obudź się. - ktoś lekko szturchał mnie w ramię. -Ej, jesteśmy już. - kurwa, to znowu on. Duff.
-Em... - przeciągnęłam się lekko, odpychając jego dłonie z moich ramion. -Świetnie. - uśmiechnęłam się sztucznie i odwróciłam głowę w stronę okna, aby popatrzeć na Miasto Aniołów. Nic się tu nie zmieniło, dzięki Bogu. Cały czas ten sam, cudowny, wszechogarniający syf, dzięki któremu chce się rano wstać i powiedzieć 'Kurwa. Jak ja to kocham!' Rażące neony i latarnie oświetlały Los Angeles w tą chłodną, styczniową noc, które wprost mówiły 'Pod każdą latarnią znajdziesz kogoś, kogo chcesz. Przy neonach zawsze znajdziesz to, czego pragniesz.' L.A prawdę Ci powie. Z dworca centralnego do domu było jakieś pół godziny drogi na piechotę. Normalny człowiek zamówiłby taksówkę, która podwiezie jego zmarznięty tyłek pod same drzwi. Ale ja nie jestem normalna. Wysiadłam, nie zwracając uwagi na Michelle i Duffa ; zwyczajnie wyszłam z autobusu, ciesząc się jak mała dziewczynka z nowego miśka. Poczułam dreszcze na plecach i założyłam cienką bluzę, która choć trochę mnie ogrzewała.
-Chelle, ja nocuję u Sue. Idź z Alice, ok? - cmoknął ją w policzek.
-Dobrze. Przyjdziesz jutro? - popatrzyła na niego oczami pełnymi nadziei.
-Tak, przyjdę. Do jutra. - pomachał jej, i poszedł w swoją stronę.
Udawałam, że całej tej rozmowy nie słyszałam, i normalnie poszłam przed siebie. Chwilę potem słyszałam, że szła za mną. Rozlatujące trampki wydają charakterystyczny dźwięk, a do tego nuciła coś pod nosem.
  Poczułam się, jakbym znowu była pierwszy raz w Los Angeles. Tylko tym razem było pozytywnie. Było dobrze. Brzuch bolał mnie z nerwów, nie wiedzieć czemu. Siniaki powoli się goiły, ale wciąż były mocno widoczne. Najbardziej martwiły mnie ślady duszenia na szyi... Wciąż można je bez trudu zauważyć.
   Przeszukałam kieszenie, ale nie znalazłam tam kluczy. Potem pomyślałam, że nigdy nie zamykaliśmy drzwi. Tak było i tym razem. Na klatce schodowej unosił się dziwny zapach. Nie wódki, nie papierosów. Nie był to dym z jointów. Ani przepocone skarpetki Axla.
-Jasna cholera... - zakryłam dłonią usta. -Kto to zrobił? - łzy napłynęły mi do oczu.
-Alice co się stało? - za mną stanęła nieświadoma Michelle. Odsunęłam się, umożliwiając jej spojrzenie na to,  co było przed nami. - O matko...




                     


*                                                                 *                                                           *
Przepraszam, że taki krótki. Mam jakiś cholerny zastój, którego nie umiem pokonać. Rozdziały będą publikowane w weekendy, inaczej nie umiem. W piątek wieczorem siadam przed komputerem i wypisuję wszystkie emocje z całego tygodnia. Albo i nie.
Liczycie na coś radosnego?
Oszukujcie się dalej.