31 marca 2013

27. Here's my little hell...

Wesołych Świąt.


Moje ciało całe drżało. Strach? Nie, to nie był strach. To była pieprzona radość. Tak. W końcu.
        Jego ciepły, spokojny oddech na moich ramionach. Jego poplątane kudły na mojej twarzy. Jego duża, lekko szorstka dłoń na moim obolałym brzuchu. Tylko tyle potrzeba do szczęścia.
Jego zapach. Perfumy, przedwczorajsza wódka i papierosy.
        Zaczął się nerwowo wiercić, mamrotał coś pod nosem. Odwrócił się plecami do mnie i przeszukał ręką podłogę, zapewne mając nadzieję na znalezienie butelki wody.
-Cześć Stevie... - przejechałam dłonią po jego nagich plecach, i szybko się wzdrygnął, pewnie przez moją lodowatą, prawą dłoń. Tylko ona jest zimna. Lewa zawsze jest ciepła. Dziwne, nie?
-Mhm... - zmarszczył brwi, i zakrył się mocnej kołdrą. Zaczął szybciej oddychać, a jego czoło przykryły malutkie kropelki potu.
-Steven, co jest? - podniosłam się szybko na łokciach, patrząc na słabego chłopaka. Nie odpowiadał, tylko trząsł się jeszcze bardziej. Na chwilę się uspokoił, wziął kilka głębokich oddechów i powoli wstał z łóżka.
-Mhm... - ta sama, nic nie znacząca odpowiedź. Wyszedł z pokoju, trzaskając resztką drzwi. Przetarłam twarz dłońmi, chcąc lekko się obudzić. Wyjrzałam przez brudne okno, aby zobaczyć normalnych ludzi, którzy mają bardziej normalny dom niż ja. Którzy nie martwią się szkłem w przedpokoju i rozbitą głową Axla. Czy to aż tak dużo? Najwyraźniej tak.
            Wrócił po dłuższej chwili cały uśmiechnięty, zaspany i zaćpany. Na jego nosie zostało jeszcze trochę kokainy, której widocznie nie wciągnął do końca. Usiadł koło mnie, jakby nigdy nic.
-Co tam? - zamurowało mnie. Dom wygląda, jakby ktoś na niego napadł w środku nocy ze starą siekierą i piłą mechaniczną, ja wyglądam jak ostatnie nieszczęście, a ten się spytał 'Co tam?'.
-Źle. - popatrzył na mnie zdziwiony. -A tam? - jedyna sensowna deska uratowania tej nieszczęsnej rozmowy poszła się... Przejść na spacer po ciemnym lesie.
-Wspaniale. - opadł na łóżko, i zaczął się bawić moimi włosami. Siedziałam jak lalka ; zwyczajnie poczekam, aż skończy się bawić, i może zaśnie. Jak z przedszkolakiem ; nakarmić, zabawić, położyć spać. Przymknęłam oczy, kiedy przejechał ręką po mojej szyi. - Masz ciepłą szyję. - rzucił bez zastanowienia.
-Dzięki. Idę się wykąpać, dobrze? - wstałam, a on trzymał mnie za udo. -Steven, puścisz mnie?
-Tak, tak. Jasne. - uśmiechnął się i podszedł do gramofonu. Wychodząc słyszałam ciche, przerywane co chwilę dźwięki 'Whole Lotta Love'.
-Dam Ci moją miłość, cały ogrom miłości... - szepnęłam, i spojrzałam na Adlera, który nie mógł sobie założyć koszulki. -Chcę Ci dać moją miłość... - wyszłam w miarę cicho, nie przeszkadzając Stevenowi w tej jakże trudnej i poważnej sytuacji. Na korytarzu wciąż leżały odłamki szkła, ale na szczęście było ich dużo, dużo mniej niż w korytarzu. Skąd to cholerstwo się tutaj wzięło? Chyba wolę nie pytać. Żyć w słodkiej nieświadomości, oto rozwiązanie. Tylko długo się tak nie da.
           Wchodząc do drzwi łazienki (Uwaga, drzwi były całe.) znalazłam (Uwaga, uwaga, chwila napięcia...) Izzy'ego. Tego trupa wśród ludzi mniej, lub bardziej żywych. Jak zwykle blady, z podkrążonymi oczami i butelczyną wytwornego jabola marki Nightrain.
-No hej. - rzucił, blado się do mnie uśmiechając.
-Czy wy naprawdę nie widzicie, co się tu stało?! - krzyknęłam, rozglądając się po resztkach salonu.
-No impreza była. - wzruszył ramionami, i wyszedł z mieszkania.Czyli klasyczne zwątpienie w ich możliwości intelektualne.
Zamknęłam drzwi na klucz i stałam. Warga zaczęła drżeć. Boję się. Boję się, że to znów się powtórzy. Że ten psychopata znów przyjdzie. Że znowu mi to zrobi. Otarłam łzę z policzka i powoli ściągałam z siebie ubrania, oddychając nierównomiernie. Gdyby ktoś Ci kiedyś powiedział, że pewnego dnia będziesz bała się rozebrać, żeby pójść pod prysznic, uwierzyłbyś?
Bo ja nigdy.
Liczyłam na gorący strumień wody, a otrzymałam jedynie letni strumyczek pod słabym ciśnieniem. Ale i tak fajnie, że kabina prysznicowa była cała. I tak fajnie, że ludzie żyją. Że Steven żyje, i Pat, i Axl, Izzy... Brakuje tylko Slasha. Brzoskwiniowy żel pod prysznic w połączeniu z parą wodną przyjemnie otulał mnie świeżym zapachem. Po kilku minutach wyszłam z pod prysznica i owinęłam się leżącym obok, szorstkim ręcznikiem. Ach, ile książek się czytało, gdzie dziewczyna wychodzi spod prysznica i otula się miękkim, puchatym ręcznikiem, po czym wychodzi z łazienki, rzucając się w ramiona ukochanego.
To nie ta bajka kochanie.
        Lustro, które o dziwo ocalało podczas tej piekielnej imprezy, odbijało postać nędzy i rozpaczy.
Czyli mnie.
        Przejechałam dłonią po czerwonych śladach na żebrach, które wciąż mocno rzucały się w oczy. Rozcięcia na brzuchu nie pamiętam, ale było długie i bardzo wąskie, co oznaczało, że ktoś potraktował mnie żyletką. Dotknęłam podbrzusza, obolałego podbrzusza. Boże, co za wstyd. Największe upokorzenie dla kobiety...
Ślady duszenia wciąż widniały na szyi, co mnie lekko zdziwiło, bo minęło już kilka dni, od tego wszystkiego. Siniaki pod okiem i na czole już bladły i coraz ciężej było je zauważyć. Otworzyłam szufladę, chcąc znaleźć krem do twarzy. Jedno pudełko, drugie pudełko i... Coś, czego tutaj nie powinno być. A przynajmniej nie powinno się to znaleźć w moich rękach. Ten sam woreczek co w Hope. Ta sama, biała zawartość. Ta sama chęć szczęścia. Kokaina. Biłam się z własnymi myślami, ściskając foliowy woreczek coraz mocniej. Brać, czy nie? Teoretycznie po szpitalnym leczeniu nie miałam ochoty, a praktycznie cholernie mnie kusiło, żeby wziąć. Moje ręce stały się teraz jedynie trzęsącymi się kończynami, które za chwilę zabiją jakąś część mnie.
Od ściskania tego cholernego woreczka zaczynały mnie boleć ręce, na których uwydatniły się jasnoniebieskie żyły (Albo tętnice? Chyba tętnice, ale mówi się, że żyły. Chyba. Poprawcie mnie, jak coś. przyp. aut.). Nogi jak z waty i ręce trzęsące się jak słabe drzewa podczas huraganu odmawiały posługi. Nie chciałam kolejny raz tracić przytomności, nie tutaj, nie w domu, nie w moim małym niebie...

Głosy z oddali krzyczały, jakby były wrzucone do ognia piekielnego. Ciepła dłoń błądziła po policzku i czole, uspakajając mnie. Ale czy to mnie trzeba było uspokoić?
        -A co jeśli ona nie żyje? - ktoś zawył, chodząc nerwowo po ziemi.
-Żyje, tylko zemdlała. I weź uspokój swój rudy, niedojebany łeb. - warknęła moja cudowna, żyjąca Pat. Ten głos poznasz  nawet wśród stada dzikich bawołów, bo jest tak charakterystyczny.
-Wjebać Ci? - Rudy wkurzył się lekko, tupiąc w kafelki.
-Jeśli mnie uderzysz, to robię dwutygodniowy post od seksu.
-Że jak?!
-I śpię w piżamie. - Odgarnęła włosy z mojej twarzy i uśmiechnęła się lekko. - No dzień dobry, zjechała nam pani. - uśmiechnęła się szeroko, poprawiając swój stanik.
-Wy nic nie zauważyliście? - zapytałam, zakrywając brzuch koszulką, wciąż patrząc martwo w sufit.
-Czego? - zapytała, podając mi butelkę wody.
-Szkła w przedpokoju. Tego że nie było nas ponad tydzień. Całego tego syfu, który teraz nazywamy 'mieszkaniem'. Że Axl ma rozbity łeb. - kiwałam głową, zastanawiając się, czy oni tego nie widzą, czy nie chcą widzieć?
-Jak to rozbitą głowę? O czym Ty mówisz? - zapytał zdziwiony Rose kucając koło mnie. Wskazałam palcem na jego lewą skroń. Przejechał po niej dłonią, klnąc pod nosem. -Kurwa, faktycznie... - wstał i przemył twarz wodą.
-Nie widzicie tego? - spojrzałam w zdziwione oczy Pat. - Ogarnijcie się w końcu... - położyłam się na boku i chwilę później wstałam, chcąc porozmawiać ze Stevenem. Chwiejnym krokiem przeszłam do sypialni, gdzie o dziwo, blondyna nie było. Wzruszyłam ramionami i szybko się przebrałam. Luźna koszulka KISS przesiąknięta zapachem Steviego idealnie ukrywała ślady na brzuchu i żebrach. Ze spokojem ubrałam szorty, bo na nogach nie miałam żadnych niepokojących ran. Kudły same szybko wyschły, układając się w lekkie loki. Całkiem spora ilość włosów zakrywała twarz, więc musiałam zrobić tylko lekki makijaż, żeby ukryć siniaki.
W sumie, to nie musiałabym się ukrywać, tylko powiedzieć im prawdę, ale... Myślicie że łatwo jest powiedzieć 'Hej, słuchajcie, zostałam zgwałcona i pobita kilka razy!' ? Że łatwo się przyznać, że jesteś uzależniona od dragów? Że nie jest trudno spojrzeć w oczy przyjaciołom i powiedzieć 'Jestem narkomanką' ? Że łatwo jest powiedzieć swojemu chłopakowi, że nie wie, czy coś się do niego czuje?
To wcale nie jest takie proste.
        Ku mojemu zdumieniu, szanowny pan Rose podnosił większe kawałki szkła z podłogi i wrzucał je do worków. Zaskoczona, patrzyłam się na niego, upewniając się, czy dobrze widzę.
-Pomóc Ci? - rzuciłam po chwili.
-Nie, nie trzeba. Połóż się. - uśmiechnął się ciepło, i wskazał na rozwaloną kanapę pokrytą puszkami. -Dobra, może nie tutaj... - podrapał się po głowie i sprzątnął śmieci z sofy, rozłożył na niej koc i ruchem ręki kazał mi usiąść.
-To co, teraz nagle się ocknęliście i sprzątacie? - chwyciłam karton soku pomarańczowego, odkręciłam go i szybko odłożyłam na miejsce. Przewidywalna data terminu spożycia minęła jakieś... 2 miesiące temu?. Idealny projekt na biologię.
-O matko, to tylko szkło. - uśmiechnął się, kontynuując swoją pracę. Zdumiewa mnie jego ciągły optymizm. Albo głupota.  - A Wy gdzie tak długo byliście?
-No właśnie... - słowa stanęły mi w gardle, jak zawsze, kiedy muszę coś ważnego powiedzieć. Jąkałam się chwilę, po czym rozluźniłam się i zaczęłam mówić. -Miałam Wam to wszystko... - drzwi otworzyły się z hukiem i poleciała z nich farba. Śpiewy i gardłowy śmiech przerywany kilkoma łykami wódki. Przyszedł szanowny pan McKagan. -No nie, tylko nie on... - zakryłam oczy dłonią, zsuwając się po kanapie, żeby tylko się jakoś ukryć.
-Dzień d-d-dobry. - obrzydliwa, pijacka czkawka. -Zastałem A-Alice? - dla Ciebie pani Black, fiucie.
-Witamy w urzędzie skarbowym. Okradniemy Cię i zostawimy na pastwę losu. - Rose pokiwał głową i podniósł lekko moje nogi, pod którymi leżała butelka. Nigdy nie zrozumiem jego 'inteligentnych' odpowiedzi.
-Nie ma mnie, wyparowałam. - wymieniłam spojrzenia z Michelle, stojącą obok Duffa. Ta mała jędza przemieszcza się jak wąż po lesie. Już wiem, czemu Hudson ją tak lubi.
-A-ale szkoda! - przybliżył szyjkę butelki do ust, upijając połowę jej zawartości. -Wódeczki? - zapytał z pijackim uśmiechem.
-Nie, dzięki. - rzuciłam z odrazą. Chelle tylko mnie zmierzyła i pokiwała głową z dezaprobatą. Po chwili w salonie pojawiło się więcej ludzi, pewnie smród wódki Duffa ich tu ściągnął. Był też zdezorientowany Steven. Błądził wzrokiem po pomieszczeniu, aż w końcu usiadł koło mnie, uśmiechając się szeroko. Czułam się jak małe dziecko, które dostało ze sprawdzianu z matematyki jedynkę i teraz musi powiedzieć o tym rodzicom.
McKagan tańczył, śpiewał, pił kolejne litry alkoholu. I nikt niczego nie widzi, wszystko wolno.
-To co - Michelle przekrzyczała śpiewającego 'Home Sweet Home' Duffa. Nie wiedziałam, że tak lubi Motley Crue. -Alice, opowiesz nam wszystkim, co się wydarzyło? - oparła ręce na biodrach i gapiła się we mnie jak na winowajcę całego zła na świecie. Czy mogę jej obić tą śliczną mordkę?
-N-no Ali... Opowiedz! - czknął i zatoczył się.
-Ale... - zwiesiłam się.
-No, powiedz, powiedz jak zdradziłaś Stevena. - po słowach pijanego McKagana poczułam jak zbiera się we mnie złość. Zobaczyłam Pat, która mówiła wzrokiem 'Co Ty do cholery zrobiłaś?'. Michelle zadowolona z siebie stała w tym samym miejscu, z tym samym wyrazem twarzy.
-Że co? - Steven oprzytomniał i popatrzył na mnie. Czy kiedykolwiek widzieliście tego Popcorna smutnego? Czy kiedykolwiek widzieliście, że jego zaćpane, radosne oczy lśnią od łez? Że jego warga, zawsze rozciągnięta od ucha do ucha, drży ze smutku? Że promienna twarz przybiera grymas bólu? Nie? To wiedzcie, że to najgorszy widok na świecie. -Dlaczego mi to zrobiłaś? - serce złamało się na tysiące kawałków. -Byłem aż taki zły?
-Steven, nie, nie... - zaczęłam płakać, bo widziałam, jak z każdą sekundą go tracę. -Daj mi się wytłumaczyć, proszę... - spojrzałam na basistę, który oglądał całą tą scenę jak w teatrze. Wyrwałam kolejną butelkę ruskiej wódki z jego ręki, i roztrzaskałam ją na jego głowie. A przynajmniej chciałam, bo trafiłam w ścianę.
-Tobie się już we łbie popierdoliło?! - chwycił mnie za nadgarstki i ścisnął je mocno.
-Nienawidzę Cię... - wysyczałam mu w twarz. -Nienawidzę Cię! - zaczęłam się wyrywać, ale on tylko śmiał się. Zbliżył swoją zapitą twarz niebezpiecznie blisko do mojej. Uśmiechał się triumfalnie. Ale nie tym razem. Ślina spłynęła po jego policzku. Oplułam go.
-Ty suko! - zamknęłam oczy i liczyłam, że zaraz poczuję jego pięść na twarzy, ale tak się nie stało. Izzy i Slash okładali go pięściami na ziemi. Pat patrzyła to w moją stronę, to w stronę bijących się chłopaków, starając się ogarnąć tą całą akcję. Michelle stała z boku, przypatrując się jak Slash obija mordę Duffowi.
-Chodź... - Axl złapał mnie za rękę i zaprowadził do sypialni. Usiadłam na brzegu łóżka, cała roztrzęsiona. Przybliżyłam kolana do klatki piersiowej i zaczęłam się lekko kiwać, tak jak w dzieciństwie, kiedy bardzo się bałam. -Co się stało? - zapytał spokojnie, ciepłym głosem. Tak jak sprzed lat.
-B-bo ja, i tir... I... - jąkałam się coraz bardziej, starając się złapać powietrze. Rose złapał mnie lekko w talii i chciał przytulić, ale zaczęłam się wyrywać. -Nie, nie... Proszę, nie rób mi tego...
-Jezu, Alice. Spokojnie. - wiłam się dalej, bo przypomniała mi się scena w motelu... Wszystko tak podobnie wyglądało.
-Zostaw, zostaw mnie... - wyłam, kiedy mnie dotykał. Złapał moją twarz w dłonie i spojrzał mi w oczy. Oddychałam spokojniej, mniej się bałam.
-Już? Co się stało? - wtuliłam się w niego, dalej lekko się trzęsąc. -Mała, co... - odkryłam mój brzuch i żebra. Wyglądał, jakby miał zabić tego, kto mi to zrobił. Poczerwieniał ze złości, odwrócił się i przeszedł po pokoju. -Kurwa, kto Ci to zrobił?! - podszedł do mnie, po czym przyglądał się moim żebrom.
-Bo Duff, on chciał, żebyśmy... I do domu, i....- nie skończyłam, bo wziął mnie za rękę i wbiegł ze mną do salonu. Basista leżał na sofie, masując policzek. Gitarzyści siedzieli w resztach kuchni, przykładając sobie lód pod oczy. Pat dyskutowała z Michelle, ale po jej wyrazie twarzy była mocno zszokowana.
-Kto jej to zrobił?!- krzyknął Axl, pokazując mój brzuch. Czarnowłosa zakryła twarz dłonią, to samo uczyniła Michelle. -No co, teraz Ci gnoju języka w gębie zabrakło?! - rzucił się na wstającego McKagana. Tym razem dostał od Rose'a kilka mocniejszych ciosów. Pat podbiegła do mnie, mówiąc jakieś strzępki zdań, jak to jej jest przykro. Ale to najmniej mnie teraz obchodziło. Wszystko działo się w jakby zwolnionym tempie, chorym przedstawieniu, a my jesteśmy marionetkami.
        Drzwi wyjściowe były uchylone, a leżące obok buty porozrzucane. Brakowało jednej pary białych trampków.
-Jasna cholera. - zaklęłam pod nosem, zarzucając ramoneskę Izzy'ego. Szybko wybiegłam z mieszkania, głośno trzaskając drzwiami. W głowie miałam same czarne scenariusze. Niby wszyscy uważają go za uroczego, dziecinnego głupka, ale kiedy jest wściekły... A do tego przygrzany... Otrząsnęłam się z tych myśli, biegnąc przez zatłoczone Sunset Strip. Pytałam przypadkowych ludzi, czy nie widzieli blondyna, ale jak zwykle nikt nikogo nie widział. Norma w tym kurewskim mieście Aniołów, gdzie bawią się Diabły.
Przebiegłam przez Wallnut Street i zatrzymałam się na rogu Fairfax i Melrose. Moje serce biło w zabójczym tempie, jakby za chwilę miało eksplodować. Gdyby nie adrenalina, leżałabym martwa w połowie drogi do The Troubadour. Nigdzie go nie było. Byłam w klubach, w ulubionych zaułkach jego dilerów. Przy nocnych klubach i burdelach. Przy monopolowych i spożywczych. Nigdzie. Ani śladu żywej duszy.
        Popołudniowe niebo zakryło się ciemnymi chmurami. Zaczęła się niesamowita ulewa - nie było nic widać na odległość 3 metrów. Wszystkie stojące na chodniku dziewczyny na jedną noc skryły się w klubach, a inni ludzie po prostu wyparowali. Ściągnęłam kurtkę Izzy'ego i włóczyłam nią po ziemi.
Wszystko znowu się spieprzyło. Bo czemu miałoby być dobrze?
W oddali zauważyłam karetkę pogotowia i wypadających z niej sanitariuszy. Pewnie znowu jakiś żul się nawalił, i nie może oddychać. Podeszłam bliżej, chcąc zobaczyć kolejną ofiarę Miejskiej Dżungli. Lekarz powoli zamykał karetkę, w której leżał nieprzytomny, blady... Steven.
-Zaraz, czekajcie! - krzyknęłam, widząc otwarte, ale mgliste oczy chłopaka. -Nie, zaraz! - zawołałam za nimi, ale widziałam tylko, jak czerwono-niebieskie światło znika w oddali, topiąc się w strugach deszczu i mgle.



*                                                                               *                                                             *
Ostatnio było za słodko, więc to dla równowagi.

23 marca 2013

26. Here's my little heaven...

Chciałam podziękować z caluśkiego serca cudownej Heaven, która tak naprawdę napisała cały ten rozdział. Gdyby nie ona, nie moglibyście dzisiaj tego przeczytać. Wpadnijcie do niej, pisze bosko o Led Zeppelin i Aerosmith ;)
Dla Draconis & Żula , bo tak bardzo chciałyście czegoś pozytywnego.
*                                                                        *                                                                      *
-Steven! Pat! - krzyczałam, mając łzy w oczach. Michelle stała za mną i odgarniała ogromne kawałki szkła stopą. -Axl! Izzy! - chciałam przebiec ten durny korytarz, ale Chelle złapała mnie w talii, najprawdopodobniej chcąc mnie powstrzymać. Upadłam. Znowu ten ból, który mnie obezwładnia. W mniejszym stopniu, ale zawsze. Rozcięłam szkłem dłoń, na którego brzegach spływały stróżki (Pat, nie śmiej się. przyp.aut.) krwi. Na rozcięcie spadła słona łza, szczypiąc mnie lekko. Poczułam dłonie dziewczyny na ramionach i szybko się wzdrygnęłam, zrzucając jej ręce z moich barków. Niepewnie wstałam, i przeszłam po tym cholernym szkle najszybciej jak się dało. Odłamki lekko wbijały się w moje stopy, ale wtedy najmniej mnie to obchodziło. Wtedy liczyło się tylko znalezienie Gunsów i Pat w całym tym syfie. W powietrzu wciąż unosił się ten zapach - zapach strachu.
W tym momencie, można było opisać wszystkie moje uczucia jednym słowem: przerażenie. Wszędzie szkło. Wszędzie.
Tylko szkło.
Ściany…
I szkło…
Kto by się nie bał? Idziesz po domu, w którym nie byłaś od jakiegoś tygodnia. Nie masz pojęcia co tu się działo.  Pamiętasz, że to miejsce było w miarę sprzątnięte. A teraz? Teraz możesz iść i równie dobrze zaraz natknąć się na trupa. Albo całą ich gromadę.
Na samą tę myśl zrobiło mi się słabo. No właśnie, chciałam to zobaczyć? Czy ja, Alice Black chciałam widzieć na przykład takiego Slasha z poderżniętym gardłem? Albo Duffa z pętelką na szyi? Slasha nie, ale Duffa z pewnością. To byłby miły widok. Może nawet by mi trochę wynagrodził, za to wszystko co przez niego przeszłam… Blondynek- Żyrafa, z piękną pętelką na gardle. Chciałabym nawet taką pętlę zawiązać. Byłaby cudowna. No i oczywiście, po śmierci McKagana, zachowałabym ją. Mogłaby się kiedyś przydać. Na przykład dla mnie.
      Weszłam do salonu. Szkło trzeszczało pod moimi nogami. Nie umiałam popatrzeć przed siebie. A co jeśli zobaczę Stevena w kałuży krwi? Co jeśli on nie żyje? Właściwie… to czy jest to dla mnie istotne?
Nie wiem, czy kiedyś się już tak czułam. Czy ja go jeszcze kocham? Czy to było tylko chwilowe uczucie? Czy może wcale go nie było? A może to jakiś sen? Tak, zaraz wszystko pryśnie. Obudzę się i zacznę wszystko od początku. Taka czysta, pewna siebie, bez przeciwności losu.
A jednak nie. To nie sen. To wcale nie sen. To niemożliwe, by ktoś taki jak ja, dostał drugą szansę. Już tyle razy życie mi pokazało, jak bardzo na nią nie zasługuję. Dlatego czuję się jak śmieć. Chociaż nie. Śmieć może być jeszcze raz wrzucony do kosza i przerobiony na makulaturę, a ja już nie.
Stałam oparta o framugę. Nie było w niej drzwi. Właściwie, nie jestem pewna czy kiedykolwiek tam były. Podniosłam niepewnie wzrok.
O Boże… kochany Boże… Pat!
Na kanapie, leży Pat! Ona, nie kto inny! To jest… to jest najwspanialsza nagroda, jaką mogłam dostać po tylu trudach. Zobaczyć przyjaciółkę, wiedzieć, że żyje.
 Zaraz. Przecież jeszcze nic nie jest pewne. Nie wiesz, czy żyje, czy może od paru dni leży martwa. A nawet jeśli żyje, to czy nie powinna już zauważyć, że tu jesteś? Narobiłaś w końcu trochę hałasu…
 Och, czyżby odezwał się pan Zdrowy Rozsądek i pani Logika? Ciekawe, gdzie państwo byli, kiedy to wszystko się zaczynało! Czemu nikt mnie nie pohamował? Czemu to wszystko się tak potoczyło?! Dlaczego?! Czy już zawsze będę o to pytać?
Moje myśli krzyczały same do siebie. A ja wiedziałam, że czas w końcu zdobyć się na odwagę i tam pójść. Przekonać się, czy Pat żyje, czy już mogę zbierać pieniądze na trumnę. Pod moimi nogami znów zatrzeszczało szkło. Ale teraz było go mniej. Znacznie mniej niż w przedpokoju. Nadepnęłam na jakiś większy kawałek. Rozprysł się na malutkie części. Prawie jak ja i moje uczucia. Też zostały tak podeptane. Całe moje życie zostało tak podeptane. Wszystko rozprysło się na małe kawałeczki. Czy da się to pozbierać? Tak ot, z dnia na dzień wrócić do normalności? Chyba tak, no ale jest jeden wyjątek. Jeśli jest się mną, miałaś pseudo-przyjaciółkę Michelle, która cię zdradziła, wrednego Duffa uważającego się za kogoś megazajebistego, a do tego brakuje ci poczucia bezpieczeństwa, to na pewno nie wróci się do życia jak inni ludzie w parę chwil.
Wyciągnęłam przed siebie rękę i oparłam się o resztki szafy. To byłą kiedyś ładna szafa. A teraz, już jej praktycznie nie było. Szkoda, no cóż, wszystko przemija. Ale w końcu to nie o tym miałam mówić.
 Przyglądałam się uważnie Pat- podejść, czy nie podejść? Dalej, Alice! Możesz uciekać, nic się nie stanie. Boisz się własnej przyjaciółki?
Nagle boisz się czyjejś śmierci? Przecież każdego to czeka!
Chcesz więc uciekać? Jesteś głupia. Po prostu głupia.
 Cholera! Myśli w mojej głowie toczyły zacięta walkę. Czy tylko w moim przypadku tak by było? A inny człowiek? Jakby reagował, jeśli stałby w zdemolowanym domu, a zaraz przed nim leżała jedna z ważniejszych osób w jego życiu, która być może nie żyje?
Podejdź bliżej… jeszcze bliżej…
Od kanapy dzielił mnie już jeden krok. Widziałam już Pat dokładnie. Po krótkiej chwile dotarło do mnie, że ona oddycha. Więc śpi. Mogę być spokojna.
Chciałam wyjść z pokoju, ale już nie po szkle. Jak jeszcze podepczę te małe kawałeczki, to ją obudzę. Poszłam więc naokoło stołu.
Kurwa. Zahaczyłam o coś nogą… Jezu! Ręka. Ręka człowieka. Axl!
 Znowu to cholerne przerażenie. Żyje? Czy nie? Błagam, niech on nie umiera… Taki zwykły Will Bailey. Nie, nie William. Teraz to Axl Rose. A jednak kimś dla mnie był. Gdyby nie on, pewnie moje życie potoczyłoby się inaczej.
 Schyliłam się i zajrzałam pod stół. Mało było widać. Ale po raz kolejny odczułam szczęście. Oddycha. Też śpi. Ma tylko lekko rozcięta głowę, ale nie dziwę się. To zaczyna się troszkę wyjaśniać. Żadne włamanie, tylko impreza… Musiało być ostro. I to bardzo…
 Wyszłam na palcach z pokoju. Michelle rozglądała się po kuchni, szukając Izzyego i Slasha. Nigdzie ich nie było. Ale to można było przewidzieć. Skoro nas po imprezie wywaliło aż tak daleko, do tego Nowego Jorku, to pewnie oni są teraz w Moskwie.
       Przeszłam jeszcze kawałek po szkle i doszłam do drzwi mojego pokoju. Raczej resztek drzwi. Górnej połowy już nie było, a dolna była prawie cała obdrapana z farby. Ledwo trzymała się na zawiasach. Klamka już dawno odpadłą i leżała sobie na podłodze. Więc pchnęłam to co z drzwi zostało i weszłam do środka.
Cud.
Porządek.
Poza paroma książkami na podłodze, kilkoma butelkami na parapecie. Jakieś papierki porozrzucane dookoła. Ale to nic. Mój pokój ocalał. No może drzwi nie…
 Ogarnęłam już wzrokiem jedną połowę pokoju. Teraz druga. Tam jest łóżko. Tego się właśnie bałam… Tam mógł leżeć jakiś trup.
Alice, daj spokój! Co ty z tymi trupami?! Co, jak bałagan jest, to znaczy ze zaraz wszyscy muszą nie żyć, tak? Nie można tak przesadzać. To już jest jakaś paranoja. Dalej, popatrz tam, nie bądź taka przerażona. Jak oni żyją, to jeśli tam ktoś jest, to raczej nie martwy.
 Podłoga. Nogi łóżka. Pomierzwiona kołdra. Kształt człowieka. Blond kudły zakrywające twarz śpiącej (lub martwej) istoty. Steven? To ten sam Steven? Ten sam Adlerek?
Nie kurwa, podmieniony na lepszy model. Tak, jasne że to ten Adler! A jaki inny niby miałby być?
 Tak dawno go nie widziałam. Cholernie dawno. Tydzień, a jednak te głupie siedem dni to bardzo wiele. Takie niby nic, a jednak okropnie dużo. Alice, kochasz go dalej?
Czy ja go kocham? Może… nie wiem… Kocham takim połamanym sercem? Taka połamana miłość? Dziwna, inna? Może… chyba… raczej… jednak tak.
Łzy? Skąd w moich oczach łzy? Czemu przezroczyste krople spływają po moich policzkach? Co się dzieje? Jak to…?
 Chowam twarz w dłonie. To coś niewytłumaczalnego. Coś silnego. Wspomnienia? Sympatia do kogoś? Miłość? Chęć zobaczenia ukochanej osoby? Czyli jednak potrafię. Czuję. Mam uczucia. To tylko szara rzeczywistość sprawia, że mamy maski na twarzach, sercach, duszach...
 -Alice?- jak mi tego głosu brakowało… nawet nie wiesz jak mi tego cholernie brakowało…Chciałam coś powiedzieć. Bardzo chciałam, ale nie byłam w stanie. Słowa stanęły mi w gardle. Chociaż, czy były one teraz potrzebne?
- Alice, mała... - wstał i podszedł do mnie, odgarniając moje włosy z twarzy. Wtuliłam się w niego najmocniej, jak tylko potrafiłam. Ryczałam jak małe dziecko, które widzi mamę i tatę po długiej przerwie. Po chwili lekko się uspokoiłam, ale łzy wciąż leciały ciurkiem z oczu. Popatrzyłam na jego zaspaną, ale uśmiechniętą twarz. Jedynym problemem, były jego źrenice. Malutkie, czarne punkciki niczym główka od szpilki. Ćpał. Dużo. -Gdzie Ty byłaś? - zapytał, jakbym wyszła rano po bułki, a wróciła dopiero po 2 godzinach. Pocałował mnie lekko w czoło.
-T-to... Dług-ga histori-ia... - łkałam, opierając głowę na jego klatce piersiowej. -P-powiem Ci j-jutro, d-dobrze? - Znowu spojrzałam w jego błękitne, zaćpane oczy.
-Dobrze, nie płacz już. - pogłaskał mnie jak psa po głowie, ale wcale mu się nie dziwię. Cudowne działanie narkotyków ; one są jak środek przeciwbólowy podczas cholernej migreny. - Połóż się Ali. - wszystko co mówił, było takie nieświadome, takie beztroskie, ale bardzo pomocne. Nieświadomość, takie piękne. Takie nieosiągalne.
Niepewnie położyłam się na łóżku. Swoim, wygodnym, prywatnym łóżku. Oto mam swoje małe niebo... Blondyn położył się koło mnie, głaszcząc mnie po policzku. Wtuliłam się w niego, głęboko oddychając. Zapach jego perfum i papierosów, wymieszanych z nutką Danielsa działał na mnie tak uspokajająco.
-Przepraszam... - szepnęłam, jakby sama do siebie, i zamknęłam oczy. Oto mam swoje małe niebo... 

*                                                                         *                                                                  *
Cieszcie się, że jest dobrze. Bo długo tak nie będzie.

17 marca 2013

25. Back in Cali...

Środa, 7 stycznia.
Durne badania. 'Jak się pani czuje?', 'Gdzie panią boli najbardziej?' Chcesz wiedzieć? Boli mnie najbardziej w sercu, ale czuję pustkę. Nie uśmiecham się, nie płaczę. Nikt się przeze mnie nie uśmiecha, nikt przeze mnie nie wylewa łez. Układ prawie idealny. Prawie.
Mogę już sama wstawać z łóżka. Chodzenie sprawia mi taką radochę, ale 'muszę ograniczać wysiłek fizyczny do minimum'. Odbierają mi kolejną rzecz, która jest fajna. Serdecznie dziękuję.
Czekam z wytęsknieniem na czwartek. Dzień, kiedy w końcu będę wolna. Wypuszczą mnie z tego okropnego miejsca i nie będę musiała oglądać twarzy ludzi chorych psychicznie, nie będę musiała wdychać tego szpitalnego zapachu. Kiedy te rurki nie będą mi doprowadzać niczego do żył.
Czwartek, 8 stycznia.
Wypisują mnie. Po wypełnieniu wszystkich papierów przyszli po mnie, nie odzywając się słowem. Tak jest lepiej. Nie muszę słuchać paplaniny Duffa, którego nagle ruszyło sumienie, nie muszę słuchać naiwnej Michelle, która ślepo wierzy chłopakowi. A może nie trzeba mówić? Może trzeba coś zrobić?
Boję się mówić. Zapomniałam, jak się mówi. Nie wiem, kim jestem, ale nie wiem też, kim oni są.
Chciałabym sobie odciąć język. Wtedy nie trzeba odpowiadać na pytania, tłumaczyć się, mówić tylu zbędnych słów, porozumiewać się.
W tym cholernym życiu potrzebna jest miłość. Bez niej jest wieczna pustka, która dusi, zabija, męczy. I wtedy nie możemy być sobą. Jest się dla siebie zupełnie obcym. Tak zupełnie obcym dla samego siebie. A jednak muszę godzić się nieustannie z własnym buntem, rozgniewanym sercem, okaleczonym ciałem, chorą duszą, samotnymi powrotami. Trzeba się z tym pogodzić, bo nie ma innej drogi.

Czytałam te szpitalne zapiski, siedząc na niewygodnym fotelu w autobusie kursującym na trasie Phoenix-Los Angeles-Santa Barbara. Tak blisko do domu, a jednak tak daleko. Jeszcze tylko kilka godzin. Tleniony rozglądał się przez okno, kopiąc kowbojką o siedzenie jakiegoś dzieciaka. Blondynka rysowała coś w swoim zeszycie, nucąc pod nosem 'Mama Kin' Aerosmith. A ja siedziałam jak na szpilkach, rysując jakieś bazgroły w zeszycie. Skąd ja go w ogóle mam? Chyba ta miła pielęgniarka mi go dała. Stępił mi się ołówek, i oczy moich postaci przypominają jakieś grube, niekształtne migdały. Nigdy nie umiałam rysować, powiedzmy sobie szczerze. Narysowanie dla mnie ładnej, w miarę naturalnie wyglądającej dłoni jest porównywalne do poznania Janis Joplin. Każdy jest utalentowany. Ja mam talent do nieszczęść. I użalania się nad sobą. O tak, w tym jestem idealna.
Z przejechanymi kilometrami krajobraz drastycznie się zmieniał - od suchych pustyń na obrzeżach Phoenix, do górzystych, malowniczych dróg, oprószonych śniegiem.W końcu zobaczyłam to, czego pragnęłam z całego serca - Wysokie góry, wyglądające jak brama do Miasta Aniołów.  Duff wskazał palcem na szybę, szepcząc coś do Michelle. Ona uśmiechnęła się szeroko, i przymknęła oczy, chcąc zasnąć.
Patrzył na mnie. Cały czas się na mnie gapi. Czy on kiedykolwiek przestanie? Odwróciłam głowę w drugą stronę, zwijając się na fotelu w pseudo-kłębek. Nie był to dobry pomysł, ponieważ siniaki i ból w żebrach jeszcze częściowo pozostały. Przymknęłam oczy, i usłyszałam dźwięki '"Back Home Again" Cinderelli. Muszę wspominać, jak bardzo lubię ten zespół?

"Good times were far and few
Trustin' my hopes and dreams
With someone who said they knew
Just how to make ends meet
They haven't got a clue"


Uśmiechałam się sama do siebie, powoli zasypiając. Już się nie bałam. Powoli odlatując do krainy Morfeusza, oddychałam głęboko, ciesząc się powrotem do domu.

Śnił mi się najdziwniejszy sen, jaki do tej pory miałam. A w każdym razie najmniej zrozumiały.
Najpierw widziałam scenę - ogromną scenę pełną reflektorów, podestów, a na niej kilka statywów na mikrofony. Ogromna perkusja górowała nad sceną, jakby mówiła, że to ona prowadzi całe to przedstawienie. Pojawiła się postać bez twarzy, w białej masce. Podała mi rękę, i zaprowadziła do ciemnego pokoju, w którym był jedynie stolik, 2 krzesła i lampka. Usiadłam na krześle, a zamaskowana postać podała mi talię kart. Grałam z nią w pokera, a kiedy wydawało mi się, że wygrywałam, ona wzięła moje karty, i ułożyła z nich mały domek. Domek, który rozpadł się w kilka chwil. Po przegranej, postać kazała mi patrzeć na ścianę. Widziałam, jak perkusja jest niszczona i w końcu spada w otchłań. Potem przyszła kolej na czarnego Gibsona, który poszybował gdzieś wysoko. Następnie bursztynowy Les Paul roztrzaskał się na tysiące malutkich kawałeczków, zahaczające o wyrwane struny. Biały bas złamał się w połowie. Jedynie mikrofon się ostał. Jedynie on mógł dalej działać. W końcu poczułam chłód po lewej stronie klatki piersiowej, a postać zabrała mnie ze sobą do jakiejś czarnej dziury, umiejscowionej przy kominku. Ostatni raz spojrzałam za siebie przed wejściem w ciemność...
-Alice, obudź się. - ktoś lekko szturchał mnie w ramię. -Ej, jesteśmy już. - kurwa, to znowu on. Duff.
-Em... - przeciągnęłam się lekko, odpychając jego dłonie z moich ramion. -Świetnie. - uśmiechnęłam się sztucznie i odwróciłam głowę w stronę okna, aby popatrzeć na Miasto Aniołów. Nic się tu nie zmieniło, dzięki Bogu. Cały czas ten sam, cudowny, wszechogarniający syf, dzięki któremu chce się rano wstać i powiedzieć 'Kurwa. Jak ja to kocham!' Rażące neony i latarnie oświetlały Los Angeles w tą chłodną, styczniową noc, które wprost mówiły 'Pod każdą latarnią znajdziesz kogoś, kogo chcesz. Przy neonach zawsze znajdziesz to, czego pragniesz.' L.A prawdę Ci powie. Z dworca centralnego do domu było jakieś pół godziny drogi na piechotę. Normalny człowiek zamówiłby taksówkę, która podwiezie jego zmarznięty tyłek pod same drzwi. Ale ja nie jestem normalna. Wysiadłam, nie zwracając uwagi na Michelle i Duffa ; zwyczajnie wyszłam z autobusu, ciesząc się jak mała dziewczynka z nowego miśka. Poczułam dreszcze na plecach i założyłam cienką bluzę, która choć trochę mnie ogrzewała.
-Chelle, ja nocuję u Sue. Idź z Alice, ok? - cmoknął ją w policzek.
-Dobrze. Przyjdziesz jutro? - popatrzyła na niego oczami pełnymi nadziei.
-Tak, przyjdę. Do jutra. - pomachał jej, i poszedł w swoją stronę.
Udawałam, że całej tej rozmowy nie słyszałam, i normalnie poszłam przed siebie. Chwilę potem słyszałam, że szła za mną. Rozlatujące trampki wydają charakterystyczny dźwięk, a do tego nuciła coś pod nosem.
  Poczułam się, jakbym znowu była pierwszy raz w Los Angeles. Tylko tym razem było pozytywnie. Było dobrze. Brzuch bolał mnie z nerwów, nie wiedzieć czemu. Siniaki powoli się goiły, ale wciąż były mocno widoczne. Najbardziej martwiły mnie ślady duszenia na szyi... Wciąż można je bez trudu zauważyć.
   Przeszukałam kieszenie, ale nie znalazłam tam kluczy. Potem pomyślałam, że nigdy nie zamykaliśmy drzwi. Tak było i tym razem. Na klatce schodowej unosił się dziwny zapach. Nie wódki, nie papierosów. Nie był to dym z jointów. Ani przepocone skarpetki Axla.
-Jasna cholera... - zakryłam dłonią usta. -Kto to zrobił? - łzy napłynęły mi do oczu.
-Alice co się stało? - za mną stanęła nieświadoma Michelle. Odsunęłam się, umożliwiając jej spojrzenie na to,  co było przed nami. - O matko...




                     


*                                                                 *                                                           *
Przepraszam, że taki krótki. Mam jakiś cholerny zastój, którego nie umiem pokonać. Rozdziały będą publikowane w weekendy, inaczej nie umiem. W piątek wieczorem siadam przed komputerem i wypisuję wszystkie emocje z całego tygodnia. Albo i nie.
Liczycie na coś radosnego?
Oszukujcie się dalej.


9 marca 2013

24. Fear of the dark...

Krótki rozdział dedykowany dla Orii, za pozytywne komentarze, za cierpliwość... Za wszystko.
Dla Erin Everly, która czyta zawsze. Z małym opóźnieniem, ale zawsze ;) Za jej komentarze, miłe słowa...Za wszystko.
Dla Duzzylasha. Za to, co zwykle.
Dla Pat, mojego silnika, który pomaga mi pisać. Bez Ciebie całe to opowiadanie by nie istniało.
Dla Ninde. Tak po prostu.




Biel. Biel. Biel. Biel. Tylko to widziałam. Sufit - biały. Pościel - Biała. Twoja skóra - praktycznie też biała. Meble - Białe. Wszystkie irytująco pikające urządzenia - białe. W całym tym śnieżnym pomieszczeniu zauważyłam ciemną plamę. Chyba powinnam jeszcze spać. Spora dawka insuliny w moich żyłach daje się we znaki. Ktoś chciał ze mną rozmawiać. Pewnie jakiś lekarz. Nie byłam w stanie. Jedyne co powiedziałam, to jakiś nieskładny bełkot. Wstrzyknijcie mu stówkę insuliny, to wtedy pogadamy.
   Zgubiłam się na drodze do życia. Co było wcześniej? Kawałek dzieciństwa, wolno – nie wolno, zakazy, nakazy. I wielki bunt. I całkowita przegrana. A w końcu triumf dorosłych: „a nie mówiłem?” Pozostał zapach sal szpitalnych, twarze chorych psychicznie i nienawiść do świata, ludzi, życia. I chęć samounicestwienia.
Ale ja tak nie chcę. Chcę wrócić do... Do... Do kogo? Albo może do czego? Lek powoduje niesamowitą senność, ale ja teraz nie mogę zasnąć. A tak naprawdę, to się boję. Boję się spać. Takiego absurdu dawno nie słyszałam. Ale strach przed tym, że mogę się już nie obudzić jest ogromny. Co ja przeżyłam? Czym były te obrazy, te sceny? To tylko moja chora wyobraźnia? A może kokaina wciąż działała? Tyle pytań, ani jednej, sensownej odpowiedzi.
    Chciałabym wiedzieć, który dziś jest dzień tygodnia, dzień miesiąca. Gdzie ja jestem? Gdzie są inni ludzie? Chyba się nie dowiem. Bezwładne ciało, senny umysł i ból. Czegóż chcieć więcej?
Oparłam ciężką głowę o poduszkę, oddychając głęboko. Bolały mnie ręce. Bolały mnie żebra. Nogi. Brzuch. Głowa. Obojczyki. Palce. Czemu? Kto chce tak bardzo mnie ukarać? Co ja złego zrobiłam? Zabiłam kogoś? Tylko w wyobraźni, ale to się nie liczy. Życzyłam komuś źle? Duff to nie człowiek, to skurwiel. On też się nie liczy.
Dlaczego?
Jedno, krótkie pytanie :
Dlaczego?


Znowu to irytujące pikanie. Nie mógłby ktoś tego wyłączyć? Albo wyłączyć mnie? Łapię głęboki oddech i czuję ból. Piekielny ból. Tak jakby ktoś przyłożył Ci kijem baseballowym w klatkę piersiową. Tylko od środka. Przytomności,  gdzie jesteś?

-Pani Black pozostanie na obserwacji do końca tego tygodnia. Wymaga opieki.
-Ale pani nic nie rozumie, my musimy jechać, ona, ja, znaczy...
-Życie ludzkie jest najważniejsze. Dokąd się panu tak spieszy?
-No do... Domu.
-Do domu?
-Do Los Angeles.
-Wolne żarty. Skąd jedziecie?
-No z Nowego Jorku.
-I ona przez cały czas była w takim stanie?!
-No, ja nie wiem, bo ja...
-Jest pan najbardziej nieodpowiedzialnym człowiekiem, jakiego poznałam. No chyba że ta dziewczyna, która chciała sobie włożyć słoik do... Nieważne. Jeśli panu się spieszy, to...
-Pani nic nie rozumie! Nie może tutaj zostać! Nie!
-Jeśli pani Alice nie odpocznie kilku dni, może się to dla niej bardzo źle skończyć.
-Nie przesadzajmy...
-Organizm był tak wycieńczony, że ciężko było ją odratować. To tego głód narkotykowy... Ona musi tutaj zostać. Chyba, że woli pan dowieść trupa do Los Angeles.
-...
-Do widzenia, panie McKagan.

Cholerne pikanie. Chciałam poruszyć ręką. Nie miałam siły. Jakaś durna rurka przyczepiona do przedramienia powodowała ból kolejnej części ciała. Zamknięte oczy. Nigdy nie pomyślałabym, że coś tak banalnego, jak przymknięte powieki mogą spowodować taką dawkę błogości. Słyszałam czyiś szybki, nerwowy oddech. Czułam go na dłoni. Ciepły oddech. Niechętnie otworzyłam oczy. Kogo zobaczyłam? Kogoś, kogo nie miałam zamiaru widzieć do końca życia. Duffa.
-Jak się czujesz? Przynieść Ci wody? Boli Cię głowa? Zawołać pielęgniarkę? - potok słów zmieszał się w mojej głowie, i zrozumiałam tylko nieskładny bełkot. Mówił szybko. Jakby się bał. Ale czego? Może, że mnie straci? HAHA. Zabawne.
-Źle. Tak. Tak. Nie. - zachrypiałam, patrząc w sufit. Czułam się jak jakaś durna roślinka. Nie mogłam się ruszyć. Sufit okazał się być niezmiernie ciekawy i gapiłam się w niego cały czas. Cały, czyli dopóki on się nie odezwał.
-Jesteś głodna? - zapytał niepewnie, lekko łapiąc moją dłoń.
-Gdzie ja jestem? - wyrwałam rękę z jego uścisku, co mnie nieźle zdziwiło. Jakieś siły się we mnie kumulują, jest lepiej.
-Jesteśmy w Phoenix. - podkreślił mocniej pierwsze słowo, przypominając mi, że nie jestem w tym piekle sama. Ale co oni mogą wiedzieć...  -Końcem tygodnia będziemy w domu. - nie odezwałam się słowem,  chłopak podał mi jedynie szklankę wody, którą z trudem złapałam. Napiłam się powoli, łagodząc ból gardła. Czy istnieje część ciała, która mnie nie boli?
-Końcem? - zmarszczyłam czoło, patrząc się w przeciwległą ścianę. Wyglądało to tak, jakbym gadała z nią, a nie z jakimś nazbyt wyrośniętym człowiekiem.
-Dziś jest wtorek. W czwartek powinni Cię wypisać. A w piątek w nocy będziemy w Los Angeles. - uśmiechnął się do mnie, ale ja wciąż wpatrywałam się w ścianę.
-Aha. A co z Chou? - podniosłam się na łokciach, wyczyn ostatnich 10 lat dla ofiary losu, zwanej Alice.
-Aresztowany.
-Że...Co? - poczułam lekką ulgę słysząc, że ten zboczeniec siedzi za kratkami. A nawet nie lekką, co ogromną.
-Mieliśmy kontrolę celną, wiesz, taką rutynową. Okazało się, że nie przewoził wietnamskich makaronów, sosów sojowych i marynowanego bambusa, tylko spore ilości hery i trawki. Michelle i mnie też przesłuchali, ale byliśmy czyści. - starałam się ogarnąć te wszystkie informacje, ale było ciężko. Odsapnęłam z ulgą. Jedna, dobra informacja. -Za chwilę wezmą Cię na badania. - Chłopak wstał, i przeszedł się po klatce, zwanej pokojem szpitalnym. Otworzył okno i ponownie usiadł koło mnie. -Wiesz, chciałem... - zaczął, ale trzask otwieranych drzwi mu przerwał.
-O, widzę że pani Black czuje się już lepiej? - pielęgniarka w średnim wieku podeszła do mnie i miło się uśmiechnęła. Zanotowała coś na kartce, poprawiła coś przy kroplówce i wyszła.
-Alice, bo ja... - kontynuował po chwili
-No dobrze, więc jedziemy! - pielęgniarka znowu weszła, przerywając chłopakowi. Tym razem przyjechała z wózkiem inwalidzkim. Przeraziłam się na jego widok, a jedyną myślą, która przebiegła przez moją głowę, była myśl, że tak właśnie będzie wyglądała moja przyszłość. -Niech się pani nie boi! Jest pani jeszcze zbyt słaba, żeby iść samej. Dlatego mam ten wózek. - uśmiechnęła się ciepło, jakby przeczytała mi w myślach. Odetchnęłam, i usiadłam na brzegu łóżka, czekając, aż jakimś magicznym sposobem znajdę się na wózku. Kobieta pomogła mi wstać, bo moje nogi odmawiały posługi. Jakbym mięśnie miała z waty, a kości z plastikowych rurek. Duff dalej siedział w tym samym miejscu, nie ruszył się nawet o centymetr. Nie chciałam go dłużej oglądać, tylko jechać już na te cholerne badania. Na korytarzu spotkałam tą małą, naiwną blondynkę, która uważała się za moją przyjaciółkę.
-Czy możemy szybciej? - zapytałam pielęgniarki, widząc, że Michi wstaje z plastikowego, pomarańczowego krzesła i biegnie w moją stronę.
-Oczywiście. - przyspieszyła kroku, i spojrzała na blondynkę. -Proszę ją zostawić w spokoju. - rzuciła w stronę Chelle, i wjechała do pokoju. Mdła, miętowa zieleń była wszędzie, nawet na kozetce. Niedobrze mi od zapachu szpitala, i jego ohydnych kolorków. Przy białym biurku siedział lekarz, zapisujący coś na kartach i w aktach. Kiedy nas zobaczył, przerwał robotę i szepnął coś na ucho kobiecie, która od razu się zarumieniła.No i się zaczęło ; dziesiątki pytań, co mnie boli, co pamiętam, co mi się stało, skąd jestem, najbliższa rodzina, gdzie mieszkam...
-Czyli została pani zgwałcona? - zapytał, notując wszystko w zeszycie.
-Mówię panu 3 raz, że tak. -wzięłam szklankę wody do ręki, która leżała na biurku.
-Wracają pani siły. - uśmiechnął się blado.
-Mam nadzieję...  - rzuciłam, przecierając oczy dłonią.
-Czy pan McKagan wie o tym, co się pani stało? - zastanowiłam się chwilę, szukając odpowiedzi.
-Nie, nie wie. I proszę mu nie mówić, dowie się w swoim czasie. - doktor zmarszczył czoło, ale po chwili pokiwał głową, i znowu notował. Kolejne pytania. Mam ich już dosyć, mam dość tego wszystkiego... Niech się to już wreszcie skończy. Pielęgniarka wróciła, zabrała mnie do pokoju, pomogła położyć się na łóżku i wyszła. Nikogo nie było. Tylko ja i moje lęki. Tylko ja, i mój ból.

Tak już ma być zawsze? Poranek, gdy nie chce się wstawać, zmierzch, kiedy nie chce się jeszcze umierać, wieczór pełen obaw, niekończące się noce udręk. Już nie potrafię płakać, chyba nie potrafię. A kochać? Gdzie podziało się moje uczucie miłości? Boże, co ja z sobą zrobiłam...



 *                                                                        *                                                                *
Mogłam napisać to lepiej. Nie jestem całkiem zadowolona, i mogłam jeszcze poczekać z publikacją, ale coś mnie korciło, żeby dodać to dziś. Wychodzi mi to coraz dziwniejsze, przepraszam. Chyba nie umiem pisać o radości i szczęściu. Umiem za to użalać się nad sobą.

2 marca 2013

23. Take it on the otherside...

Dobra, napisałam. Trochę długie, ale mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza ;) Nie wiem czy koniec jest dobry. W tym sensie, że nie wiem, jak zachowuje się organizm człowieka po czymś takim. Musicie wybaczyć, nie jestem lekarzem. I chciałam podziękować za prawie 6000 wyświetleń! Jesteście cudowni! 




I nagle opuściły mnie wszystkie bóle, wszystkie lęki. Czułam się dobrze. Czułam się wspaniale. Nigdy nie byłam w takim stanie. Byłam taka lekka. Dryfowałam po morzu spokoju. Po chwili zaczęłam iść, choć wcale tego nie chciałam. Szłam kanałem, albo korytarzem. Nie wiem co to było. Coś nieokreślonego. Coś, czego nie pojmie ludzki umysł. Czułam przyjemne ciepło po lewej stronie klatki piersiowej. Szłam dalej, nie wiedząc, co na mnie czeka. Na ścianach korytarza, jeśli można było go tak nazwać, widziałam całe swoje życie. Obrazy z dzieciństwa. Widziałam, jak bawiłam się z tatą, kiedy odbierał mnie z przedszkola... Te chwile, kiedy jeszcze nie pił, kiedy cieszył się życiem. Potem widziałam obrazy, kiedy miałam 5 lat. Kiedy umarła babcia. To ten dzień, w którym ciocia mnie zabrała do swojego domu, kiedy siedziałam przed kanapą, na której leżał pijany ojciec. W tym dniu skończyło się moje beztroskie, spokojne i szczęśliwe dzieciństwo. W wieku 5 lat. Kiedy powinno być ono w rozkwicie. Chciałam się rozpłakać, ale nie mogłam. Było tam zbyt pięknie, żeby płakać. Łzy w Niebie, to przecież niemożliwe...
Potem były czasy, kiedy mieszkałam z ciocią. To też nie był szczęśliwy czas, chyba że na samym początku. Dopóki chodziłam do przedszkola, było w porządku. Jeździłam z ciocią Kathy na konkursy koni, choć za nimi nie przepadałam. Robiłyśmy ciasteczka, bawiłyśmy się... Wszystkie te sceny były pokazane na ścianach, tak jakbym oglądała telewizję. Potem był pokazany grób mamy, a nad nim, mój płaczący, pijany ojciec, ciocia i ja. Znowu chciałam płakać, ale nie umiałam... Następnie zobaczyłam swój pierwszy dzień w szkole.

Mała Alice w kucykach, sukience w kwiatki i czarnych lakierkach, siedziała sobie sama w ławce. Do klasy weszła, z małym opóźnieniem, czarnowłosa dziewczynka. Jej śliczne, niebieskie oczy przykuły  uwagę Alice. 

- Cześć. Czemu siedzisz sama? - uśmiechnęła się czarnowłosa.
-Wiesz, chyba temu, że nikt mnie nie lubi... -posmutniała i popatrzyła na stojącą przed ławką ośmiolatkę.

-No to ja Cię polubię! - uśmiechnęła się szeroko. - Nazywam się Patricia. Ale mów mi Pat, dobrze? - podała rękę Alice, którą niepewnie uścisnęła.
-Ja jestem Alice. Miło mi Cię poznać. - uśmiechnęła się. -Usiądziesz ze mną w ławce? - odsunęła jej krzesło.
-No pewnie, że tak! - mała Pat uśmiechnęła się szeroko, i przysiadła obok Alice. -Widziałaś tego rudego chłopaka z tyłu? - zachichotała

-Mówisz o tym, który siedzi razem z tym z czarnymi włosami? - popatrzyła przez ramię.
-Tak, o tego mi chodzi. Straszny dziwak. Cały czas siedzi w Kościele z rodzicami i rodzeństwem! 
-Serio? - popatrzyła raz jeszcze na wystraszonego, chudego rudzielca. -A jak się nazywa?
-William. William Bailey. 
-A ten obok? - Alice wzięła torbę do ręki i poczęstowała Pat ciasteczkami.
-To jest Jeffrey Isbell. On jest normalniejszy, tylko nikt się z nim nie zadaje. - wyciągnęła ciastko z opakowania, które trzymała Alice. -Dziękuję.
-Też jakiś dziwak?
-Nie, on po prostu mieszka na drugim końcu Lafayette... -uśmiechnęła się czarnowłosa. Właśnie zadzwonił dzwonek na lekcję. -No to czas się uczyć.


Tak rozpoczęła się moja przyjaźń z Pat. Do niedawna wspominałyśmy te czekoladowe ciasteczka z orzechami... Potem widziałam scenę z gimnazjum, kiedy poznałam bliżej Willa. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Następnie widziałam nasz pierwszy pocałunek.

-Will! Czekaj! Nie dogonię Cię! - krzyknęła, biegnąc za rudowłosym chłopakiem przez boisko szkolne.
-No dawaj, jeszcze trochę! - zawołał, i skręcił w uliczkę prowadzącą do lasu. Dziewczyna dobiegła do rozstaju dróg, rozglądając się za Williamem. Nagle poczuła czyjeś ramiona na biodrach. Odwróciła się jak oparzona, karcąc wzrokiem Rudego.
-Zejdę na zawał, jeśli jeszcze raz tak zrobisz! - uderzyła go lekko w ramię, śmiejąc się.
-No dobrze, już, dobrze. Przepraszam. - wzruszył ramionami.
-Po co mnie tu przyprowadziłeś? - rozejrzała się dookoła ; drzewa, drzewa, krzaki i ścieżki. -Masz zamiar mnie zgwałcić?

-Nie, nie mam. - uśmiechnął się, i złapał dziewczynę za rękę. -Chodź... - skręcili w boczną dróżkę, ulubione miejsce chłopaków z klasy do zapalenia papierosa. Zatrzymali się przy pieńku, służącym głównie do gaszenia resztek petów.
-No, romantycznie tutaj, nie ma co. - Odłożyła na bok szklaną butelkę, która leżała na ów pieńku, i na nim usiadła, czekając, aż stojący przed nią chłopak coś powie. - Więc po co mnie tu przyprowadziłeś?

 -To nie można przyjść sobie na spacer do lasu ze swoją dziewczyną? - uśmiechnął się blado.
-Słabo kłamiesz, panie Bailey. - zeszła z pieńka, podchodząc do Willa. -Więc...? - uwielbiała patrzeć się na jego zielono-szare oczy. On zaś, kochał patrzeć w jej zielono-brązowe tęczówki. Gdyby ta chwila mogła trwać wiecznie. Uśmiechnął się blado, i przejechał dłonią po jej ciemnych, lekko kręconych włosach. Wtuliła się w niego, bo jedyne szczęście, jakie ją ostatnio spotkało, to właśnie on. Znowu wymienili się spojrzeniami i wtedy dotknął jej ust. Delikatnie, jakby bał się, że ucieknie. Nie uciekła, tylko odwzajemniła pocałunek chłopaka. Wtedy usłyszeli kroki, i uciekli, nieromantycznie kończąc tą piękną chwilę.
Potem widziałam scenę, kiedy Will wyjeżdżał z Lafayette. Teraz znów bym się rozpłakała, ale nie potrafiłam.

Stali we dwoje na dworcu centralnym w Lafayette. On przytulał ciemnowłosą dziewczynę, gładząc ją po głowie. Obok nich stała stara walizka i plecak chłopaka, jego jedyny bagaż.
-Obiecaj, że wrócisz... -szlochała, mocząc jego koszulkę.
-Mała, ja... - zawiesił głos.
-Obiecaj mi. - popatrzyła przekrwionymi oczami na Williama. -Jeśli mnie kochasz, to mi to obiecaj.
-Obiecuję. -szepnął, i zobaczył, że jego autobus zatrzymuje się koło nich. -Muszę iść... -wtuliła się w niego mocniej, jakby chciała jakąś część jego zabrać na zapas. 

-Nie jedź, proszę... - kierowca autobusu zatrąbił na rudego chłopaka.
-Kochanie, to było wspaniałe życie, dopóki byłaś przy moim boku. Ale muszę już iść. - pocałował ją w czoło i popatrzył na nią ostatni raz, mając łzy w oczach. -Wrócę, obiecuję... - pomachał jej, wchodząc do autobusu.
Nie wrócił. Nie do mnie. Wrócił po Jeffa, przy okazji zabierając mi Pat. Ale to był piękny czas, kiedy chodziliśmy razem. Piękny, aż do tego momentu... Kilka scen po jego wyjeździe, potem moje życie w Seattle. Moment, w którym poznałam Duffa był mi tak obcy, że nie wierzyłam w to, co widziałam. Nasze spojrzenia pełne sympatii, szczere uśmiechy... To wszystko było takie... Nienaturalne. Z obecnego punktu widzenia, oczywiście. Albo z punktu widzenia, kiedy nie śnił mi się korytarz pełen zdjęć i wspomnień.

Ciepłe, majowe popołudnie Alice spędzała w pracy. Kochała ją z całego serca - w końcu otaczały ją sterty winyli, nowych i starych, dziesiątki najrozmaitszych naszywek, torb i koszulek, kilka akustyków, dwie elektryczne i pięć basowych gitar, dwa keyboardy, i cała perkusja. Nudne popołudnie umilała jej książka, kubek kawy i winyl Led Zeppelin. Szef nie pozwalał jej tego robić, ale pracując w muzycznym ciężko nie słuchać muzyki. A szczególnie geniuszu, jakim jest Led Zeppelin. 

-You need cooling, baby I'm not fooling. I'm gonna send you back to schooling. - zanuciła pod nosem, przewracając stronę. -I'm gonna give you my love. Wanna whole lotta love... - przerwała, słysząc, że ktoś wchodzi do sklepu. Najbardziej obawiała się szefa. Miał wziąć urlop do czwartku, więc to nie powinien być on.
-Dzień dobry. - usłyszała nieznajomy, niski głos. Odetchnęła z ulgą, zobaczywszy wysokiego, tlenionego blondyna z czarnymi odrostami.
-Dzień dobry... - odłożyła książkę na bok, i uśmiechnęła się do klienta.' Byle by coś kupił, wyszedł i nie wracał, bo chcę trochę spokoju' - pomyślała Alice, patrząc na 191 cm punk rocka. -W czymś mogę pomóc? - odgarnęła włosy z twarzy i wzięła do ręki kubek z kawą i odłożyła go za siebie.
-Nie, tylko oglądam. - przeszedł się po sklepie, oglądając każdą gitarę z osobna. Alice zaczęło to doprowadzać do szału, bo wiedziała, że musi patrzeć na niego, czy czegoś nie weźmie. Nie lubiła z góry osądzać ludzi, że są złodziejami, ale takie było polecenie szefa. Co poradzisz? Usłyszała niskie dźwięki gitary z końca sklepu. Podeszła bliżej do źródła dźwięku, obserwując chłopaka. Kiedy on ją zauważył, automatycznie przestał, i odłożył gitarę na miejsce. -Przepraszam, nie wiedziałem, że nie wolno. - podrapał się nerwowo po głowie.
-Wolno, wolno. - uśmiechnęła się, a chłopak lekko się rozluźnił. -Zagrasz mi coś jeszcze?
-Czemu nie? - rzucił jej zawadiackie spojrzenie, a ona wybuchła śmiechem. -Jestem Duff. - podał jej rękę.
-Alice, miło mi. - uśmiechnęła się szeroko, słysząc znaną melodię. -
We come from the land of the ice and snow, from the midnight sun where the hot springs blow.
-Znasz Zeppelinów? - popatrzył na dziewczynę, jak na niezwykły obraz w muzeum.
-Chcesz mnie obrazić? - zmarszczył brwi, próbując zinterpretować słowa dziewczyny. -No pewnie, że tak! Uwielbiam ich! - Duff odsapnął z ulgą, a ona wybuchła śmiechem. Dawno nie śmiała się tak szczerze przy obcym człowieku. Rozmawiali jeszcze długo, a gdyby mogli, to przegadaliby całą noc, ale musiała zamknąć sklep. Do tego odezwał się jej głodny żołądek.
-Jadłaś coś dzisiaj? - popatrzył na Alice, podając jej klucze od muzycznego.
-Coś tam jadłam... - przekręciła klucz w zamku i zarzuciła torbę na ramię.
-No to idziemy na kolację, bo zaraz zemdlejesz. - ruszył przed siebie, a ona stanęła przed nim, zatrzymując go.
-Zapraszasz mnie na randkę? - popatrzyła na niego niepoważnie.
-W sumie, to tak. -położył dłoń na swoim biodrze. -Idziemy?
-Idziemy. - chwyciła go pod ramię, i ruszyli przed siebie, rozmawiając.
Potem widziałam ten moment, kiedy poznałam jego kumpli. Kiedy chodziliśmy razem na koncerty, kiedy codziennie przychodził do mnie, do pracy, przynosić mi kanapki i pogadać. A potem było już tylko gorzej...
Wyrzucenie z pracy, narkotyki i... I ta noc. Ostatnia noc Duffa w Seattle. Oglądałam to wszystko jak film, z tą różnicą, że nie mogłam go wyłączyć, czy zmienić kanał. Oglądałam film pod tytułem 'Życie Alice Black'. A ja wcale tego nie chciałam... Moment, kiedy zaciskam sobie pasek na ramieniu, żeby przygotować się do wstrzyknięcia heroiny. Moment złudnej radości, a potem moment głodu. Nie potrafiłam odwrócić głowy w drugą stronę, chciałam iść dalej, ale nie mogłam. Miałam patrzeć na to, co się akurat działo. Powrót do Lafayette, pierwsze spotkanie z Pat. Pogrzeb jej rodziców. Wyjazd Willa, Jeffa i mojej przyjaciółki do Los Angeles. Moja samotność. Depresja. Próba samobójcza. List z Miasta Aniołów. Wyjazd. Pierwszy dzień poszukiwań Pat. Nocowanie na ławce. Koncert. Wyjaśnienie spraw (od teraz) z Axlem. Poznanie Guns N' Roses. Spotkanie z Duffem. Niewyobrażalny haj. Nienawiść do McKagana. Imprezy. Imprezy. Moje urodziny na plaży. I wtedy w moim życiu pojawił się on - Steven. Chciałabym go mieć przy sobie, choćby na chwilę... Potem widziałam słup ciepłego światła, które mówiło 'Chodź, tu jest bezpiecznie'. Zamknęłam oczy, idąc w stronę światła, ale ono się oddalało. Robiło mi się chłodniej, nie czułam już ciepła w sercu. Przebrnęłam przez całe moje życie wspak, jakby ktoś nacisnął przycisk 'przewiń'.



Spokojnie oddychałam. Leżałam na miękkim łóżku. Gdyby nie to irytujące pikanie, pomyślałabym, że jestem w domu. Otworzyłam oczy, i oślepiła mnie biel, bijąca z każdego miejsca w pokoju. Trafiłam do szpitala? Chyba tak, nie znam innej sensownej odpowiedzi. Byłam podłączona do kroplówki, widocznie przedawkowałam. Ale gdybym przedawkowała, to...
-Alice! - krzyknął Duff, wbiegając do sali. Jego całe ciało się trzęsło. -Dobrze się czujesz? -spytał drżącym głosem. Nie mogłam się odezwać i wskazałam palcem na butelkę wody, leżącą obok. Wszystko było takie ciężkie ; ręce, powieki, butelka... Powrócił ból w żebrach. Nie byłam w stanie odkręcić wody, więc Duff zrobił to za mnie. Pomógł mi podnieść butelkę do ust i zaczęłam powoli pić, czując jak chłodna woda nawilża moje gardło. On wpatrywał się we mnie jak w obrazek. O co mu chodzi? Teraz nagle będzie miły? Po moim trupie. Odchrząknęłam.
-Dlaczego się na mnie tak patrzysz, skoro tak mnie nienawidzisz? - popatrzyłam na niego, resztkami sił.
-Słucham? - jego głos się podłamał, i przejechał swoją dłonią po moim ramieniu.
-Nie dotykaj mnie. - syknęłam, i opadłam na łóżko. -Wyjdź.
-Ale...
-Wyjdź! - krzyknęłam, ale to nie był dobry pomysł. Poczułam, jak zaczyna mnie boleć gardło, i po chwili do sali wpadła pielęgniarka.
-Co się tu dzieje? Dlaczego pan mnie nie zawołał? Pacjentka się obudziła, a pan nic?! - młoda dziewczyna krzyknęła na Duffa. -Przecież ją trzeba na badania wziąć! Wynoś się, już! - basista jeszcze raz na mnie spojrzał, jakby upewniał się, czy nic mi nie jest. Odpowiedziałam mu spojrzeniem pełnym nienawiści. Wyszedł.



 *                                                                   *                                                                  *
PS. Nie spodziewajcie się czegokolwiek pozytywnego przez najbliższe kilka rozdziałów.