21 czerwca 2013

32. How I became comfortably numb part II...

Bardzo Wam dziękuję, za każdy pozostawiony komentarz. Bardzo!
Trzecioklasiści, jak wyniki? ;)   

*                                                   *                                              *                                              *
     Po kilku chwilach w pokoju zebrało się więcej ludzi. Podniosłam się z ziemi, i po cichu wstałam, poprawiając podwiniętą bluzkę. Pat stała oparta o parapet, stukając w niego nerwowo palcami. Patrzyła z niedowierzaniem na mnie, to na Stevena, na Axla. W pokoju na szczęście nie było tego 2-metrowego stworu niszczącego moje życie. Miałam tego wszystkiego dość - osoby, które są dla mnie najważniejsze, są ściśle związane z osobą, której nienawidzę. O ironio.
-Gdzie Duff? - Axl szepnął do Pat, budząc ją jednocześnie z jakiegoś dziwnego transu.
-Na izbie wytrzeźwień... - mruknęła, spuszczając głowę. -Za kilka godzin mamy go odebrać, ale potrzebuję kasy. - stanęła przed nim, patrząc w podłogę.
-Spokojnie, coś się wymyśli... -podrapał się nerwowo po głowie. -Ile to może kosztować? -kontynuował półszeptem.
-Dwie i pół stówy... - otworzył szerzej oczy i pokręcił głową. -Wiem, to dużo.
-To nie mogliście go jakoś inaczej uspokoić? - warknął na nią.
-A jak inaczej? Widziałeś, co się z nim działo. Nie było innego rozwiązania. - fuknęła na niego, zakładając ręce na piersiach. To się Rudemu najwyraźniej spodobało, bo uśmiechnął się pod nosem. Dziewczyna szybko poprawiła za duży dekolt, uśmiechając się ironicznie. -Zapomnij.
-Możecie się bezsensownie kłócić gdzie indziej? - zapytał wkurzony Izzy, odpalając papierosa.
-Nie możesz tu palić. - odburknął mu Axl. Rytmiczny przeklął pod nosem i wyszedł z pokoju, głośno trzaskając drzwiami. Gdyby oni wszyscy mogli się na chwilę zamknąć...
-To co robimy? - zapytała Pat, opierając się o parapet.
-Ech... -Rudy oparł ręce koło bioder czarnowłosej, spuszczając głowę. -Nie wiem. Idź do domu. W barku jest taka mała, srebrna puszka. Tam coś powinno być. - bez słowa wyszła z pokoju. Został tylko Slash, Axl i ja.
-Idę się przejść... - wychrypiałam po chwili,
-To idę z Tobą. - Rudy przeszedł dwa kroki, ale go zatrzymałam.
-Nie. Chcę być sama. - odpowiedziałam półszeptem, spoglądając na bladą twarz blondyna leżącego na łóżku.
-Jak chcesz... - odparł niezadowolony, i usiadł koło Mulata. Ten zaś, cały czas miał schowaną twarz w swoich dużych dłoniach, a burza loków zasłaniała wszystkie jego emocje. Chyba wypróbuję taki patent.
    
         Tyle ludzi. Tyle uśmiechniętych, radosnych ludzi. Wszyscy zabiegani, ale wciąż szczęśliwi. Matki z dziećmi, grupki roześmianych nastolatków, tulące się do siebie pary, dumni ojcowe uczący swoje dzieci jazdy na rowerze. Śmiech, radość, beztroska. A kiedy moja kolej?
           Usiadłam na krawężniku, i zaczęłam bawić się sznurówkami. Co dziwne, nie płakałam. Limit łez mi się wykończył. A może jednak nie? Nie, mam jeszcze pełno łez. Szczęśliwi ludzie nawet nie raczyli na mnie spojrzeć. No pewnie, nie zakłócajcie sobie cudownego życia jakąś tam zapłakaną ćpunką.
-Kokaina... - szepnęłam do siebie, przypominając sobie, jak cudownie działała. -Kokaina... -śmiałam się do siebie mimowolnie. -Moja miłość... - wstałam bardzo szybko, i pobiegłam w stronę domu. Leciałam na złamanie karku między przecznicami, mijając różne twory Los Angeles. Mniej więcej w połowie drogi zauważyłam znaną mi postać. Pat zatrzymała mnie na chodniku.
-Możesz mi powiedzieć, gdzie Ci się tak spieszy? - zapytała, trzymając mnie za ramiona.
-Yy... -zwiesiłam się. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że mam ochotę sponiewierać się koką. -Po dokumenty... -skłamałam szybko, nie myśląc nad sensem wypowiedzi.
-Czyje dokumenty? - zmarszczyła brwi.
-No... Stevena. - uśmiechnęłam się nieznacznie.
-A mamy takie? - akurat wtedy miała ochotę na zadawanie durnych pytań, no cudownie.
-No najwyraźniej tak. - już otworzyła usta, żeby coś mi powiedzieć, ale minęłam ją szybko i pobiegłam. Usłyszałam za sobą tylko 'Alice! Wracaj do cholery!'. Pieprz się. Pieprzcie się wszyscy.

          Trzęsącymi rękami otworzyłam drzwi, które jak zwykle były niezamknięte. Wpadłam do przedpokoju, i energicznie otworzyłam szafki w półce. Na tyle energicznie, że je wyrwałam. Mnóstwo kartek leżało na ziemi, a ja szukałam mojego białego woreczka.
-Kurwa... -zaklęłam pod nosem, kiedy przejechałam niechcący po nożu, który znajdował się w jednej z szuflad. Ciemnoczerwona krew wypłynęła powoli z mojej bladej dłoni. Nie bolało. Czułam ulgę. Cholerną ulgę. Chwyciłam za nóż jeszcze raz ; tym razem nacięłam skórę na nadgarstku mocniej, a rubinowa ciecz pokryła go w kilka sekund. Pamiętam mój błogi uśmiech na twarzy.
Krew z ręki kapała lekko na podłogę, a ja szłam w stronę łazienki. To tam ostatnio znalazłam mój skarb. Chyba że Izzy ją sprzedał... Przegrzebałam wszystkie zakątki w łazience, ale kokainy nigdzie nie było.
-Cholera... - ukryłam twarz w dłoniach. -Gdzie jesteś...? - zapytałam. Ale kogo? Kokę? Siebie? Szczęście?

O kochana radości!
Kiedy będziesz już blisko, to daj mi znać.
Zaparzę wcześniej herbaty i posprzątam na stoliku w salonie.
Tylko powiedz, kiedy będziesz.
Proszę.
Odezwiesz się...
Prawda?

16 czerwca 2013

31. How I became comfortably numb part I...

Jeśli ktoś lubi czytać z podkładem muzycznym, to tutaj jest świetna piosenka.
Albo tutaj.
Lub tu.

Pianino idealnie oddaje emocje. Przekazuje to, czego nie mogą przekazać słowa.
Mówiłam już, jak bardzo kocham Kraków? A więc bardzo kocham to miasto. Dzięki niemu powstał rozdział 31. Zapraszam do zakładki z kontaktem, a niebawem pojawią się bohaterowie ;)


*                                                                 *                                                          *

Utrata przytomności.
Coś wspaniałego, czy okropnego?
Często się nad tym zastanawiam, ale w końcu dochodzę do wniosku, że to coś cudownego. Taki mały reset. Życie jest dużo przyjemniejsze, kiedy od czasu do czasu je resetujesz.

       I czuć było tylko męski zapach, który był mieszanką ostrych perfum i papierosów. Czuło się czyjeś ramiona, które delikatnie Cię obejmowały. Klatka piersiowa, na której położyłaś ciężką głowę, spokojnie opada i się wznosi, kołysząc Cię do snu.
-Steven? - zapytałam, przecierając oczy, żeby lekko się przebudzić.
-Nie. - rudowłosy powiedział cicho, ale w jego głosie słychać było nutkę... Rozczarowania? Smutku? A może to było jakiegoś rodzaju upokorzenia? -To ja, Will... - odgarnął sobie włosy z twarzy.
-Pamiętam Twoje prawdziwe imię...- uśmiechnęłam się blado. Siedzieliśmy na kanapie w salonie sami. Było tak cicho, jakby ktoś wszystkich pozabijał. Wróć. Nie siedzieliśmy. On siedział, a ja wtulona w niego w pozycji embrionalnej, wisiałam na jego szyi.
-Dobrze, że poszedłem do Twojego pokoju... - pogłaskał mnie delikatnie po głowie.
-O czym Ty mówisz? - zmarszczyłam czoło i popatrzyłam w te jego szaro-zielone tęczówki.
-Gdybym przyszedł tam chwilę później, to Duff by Cię... No wiesz... - zawiesił mu się głos i nerwowo podrapał się po głowie.
-Przeleciał, zerżnął, zgwałcił? - rzuciłam tonem wypranym z uczuć. -O te słowa Ci chodziło?
-Tak... -  pokręcił głową z dezaprobatą. -Ale wiesz... -podczas tej całkiem miłej i spokojnej rozmowy przez moją głową przebiegła migawka ubiegłego wieczoru. Karetka, deszcz, mgła...
-Steven jest w szpitalu. - powiedziałam, gwałtownie się podnosząc. Poprawiłam koszulkę i pobiegłam w stronę drzwi, mimo, że zakręciło mi się w głowie.
-Że co?! - krzyknął, a jego twarz przybrała ciemnoczerwony kolor. -W jakim szpitalu?!
-Karetka go wzięła, wczoraj. Wczoraj wieczorem... - powiedziałam ciszej, przerzucając włosy za plecy. W ekspresowym tempie zakładałam buty.
-No to czemu nic nie mówiłaś? - w jego głosie było słychać złość, ale i bezradność, strach.
-Bo... - zwiesiłam głowę i ukryłam twarz w dłoniach z zupełnej bezsilności.
-Nie, nie, nie... - podszedł do mnie i chwycił za ręce. -Nie płacz, proszę... Nie chciałem... - przytulił mnie do siebie, szepcząc 'spokojnie, powiedz mi, gdzie on jest'.
-Nie wiem. Widziałam tylko karetkę, która go zabierała. Był... Był nieprzytomny. - popatrzyłam w jego przerażone oczy. -Miał taką bladą twarz... - w głowie widziałam ten obraz chłopaka sprzed wieczoru. -Jego oczy, one... -zawiesiłam głos. Coraz ciężej było mi cokolwiek powiedzieć. Słowa raniły, jak igły wbijane w delikatną skórę dziecka.
-Jakie miał oczy? - zapytał spokojniej, choć w środku cały się trząsł.
-Mgliste. I otwarte. - przygryzłam lekko wargę. -A co jeśli on...
-Nawet o tym nie myśl.
-Ale...
-Słyszysz? - warknął na mnie. -Jedziemy do wszystkich szpitali w mieście. Najbliżej jest 8737 Medical Center, to na Melrose. - wziął kluczyki od vana Slasha i otworzył mi drzwi od mieszkania. Zbiegłam po schodach z prędkością światła, ale Axla jeszcze nie było. Obeszłam samochód kilka razy, po czym dopiero pojawił się Rudy.
-Dłużej się nie dało? - zapytałam, otwierając drzwi.
-Musiałem coś jeszcze zrobić... -odburknął i wszedł do środka, po czym odpalił wóz. -Szpital jest niedaleko, będziemy tam za 15 minut. - zacisnęłam dłonie w pięści, aby opanować ich drżenie.

Miał rację, byliśmy tam w 15 minut, a nawet mniej. Z nerwów prawie przejechał jakąś staruszkę na Fairfax, i dzieciaka na rolkach na początku Melrose. Gdyby nie gówniana sytuacja, w której się znajdowaliśmy, śmiałabym się jak małe dziecko. Czy ja kiedykolwiek będę się szczerze śmiać?
          
           Chłopak zaparkował na ogromnym parkingu i szybko wyszedł z vana. Nie mam pojęcia, kto dał mu prawo jazdy, ale na miejscu egzaminatora nigdy bym tego nie zrobiła. Jazda samochodem z panem Rose to życie na krawędzi, uwierzcie.
-Zaczekaj! - krzyknęłam trzaskając drzwiami. Na parkingu już go nie było, więc pewnie wbiegł do budynku. Usłyszałam jakieś krzyki i bardzo charakterystyczny skrzek, więc zerwałam się i kilka sekund później stałam przy wystraszonej pielęgniarce i wkurzonym chłopaku w recepcji. -Co jest? - zapytałam odsuwając Axla od młodej dziewczyny.
-Nie chce mnie wpuścić. - fuknął obrażony.
-Słuchaj... - popatrzyłam na nią; miała nie więcej, niż 25 lat. -Tam jest mój... - zawiesiłam głos, bo nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Bo zabolało.
-Nasz przyjaciel. - dokończył za mnie Rudy. -To znaczy, prawdopodobnie tam jest... - Axl zrobił krok do przodu, i chciał przejść do dalszej części korytarza, ale pielęgniarka zatrzymała go ręką.
-Nazwisko? - popatrzyła do zeszytu, oczekując odpowiedzi na pytanie.
-Adler. Steven Adler. - odpowiedziałam ze smutkiem w głosie.- Lat 22, błękitne oczy, blond włosy. Coś jeszcze? - zapytałam ironicznie, patrząc na nią przez łzy.
-Sala 27, pierwsze piętro. - rzuciła i odwróciła się na pięcie, odchodząc w swoją stronę. Ruszyliśmy z Axlem przed siebie, byle jak najszybciej być przy Stevenie.
-Axl, czekaj... - zatrzymałam się przed drzwiami.
-Will. - zmarszczyłam czoło. -Axl jest na scenie, dla kumpli. A dla Ciebie zawsze będę Willem. - uśmiechnął się blado. -Ale co chciałaś?
-A więc Will... - wymówienie jego prawdziwego imienia było takie... Dziwne. Przypominało mi te czasy, kiedy ze sobą chodziliśmy. -Ja się boję.
-Czego? - podszedł do mnie i złapał za ręce.
-No... Tego widoku. - odwróciłam głowę w drugą stronę, lekko wyrywając dłonie z uścisku chłopaka.
-Spokojnie. Duża z Ciebie dziewczynka. - powoli otworzył drzwi, i wpuścił mnie pierwszą.


 "Requiem For A Dream" - osobiście, trochę przeraża mnie ta piosenka. Ale chyba pasuje do tej części.
|

Biel, biel, biel. Znowu.
Pikające urządzenia. Znowu.
Żaluzje w kolorze mdłej mięty. Znowu.
Blada skóra. Znowu.
Spierzchnięte usta. Znowu.
Dwa, szpitalne łóżka. Znowu.

           Tylko tym razem, to nie ja leżałam na niewygodnym materacu. To nie mnie podłączono do kroplówki. A czasem tak bardzo żałuję, że to nie ja.
-O Boże... - zakryłam usta dłonią. -Co ja zrobiłam... - słone łzy spłynęły po policzku, szczypiąc mnie lekko pod oczami. Za dużo płaczę, a to i tak nic nigdy nie daje.
-To nie Twoja wina. - Rudy pokiwał głową, siadając koło łóżka. -Wiesz, jak on reaguje na takie rzeczy... - zaczął gestykulować rękami, próbując coś pokazać.
-Na kłamstwa? - zapytałam, patrząc w zdezorientowane oczy chłopaka. -Myślisz, że ja go zdradziłam, prawda?
-Ja... - załamał mu się głos.
-Nie miałabym serca. Słuchaj, to nie tak, jak Wam nagadali Duff i Michelle. - na sam dźwięk ich wypowiedzianych imion, skrzywiłam się lekko. -Byliśmy w Nowym Jorku. - otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko mu przerwałam. -Nie, nie żartuję. I musieliśmy jakoś wrócić, więc szanowny McKagan załatwił, że pojedziemy jakimś tirem do Dallas razem z jakimś Wietnamczykiem. - na samo to imię przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia. Łzy cisnęły się do oczu -I Duff powiedział, że muszę jakoś zapłacić za naszą podróż i... - nie mogłam wydusić z siebie słowa od płaczu. Zaczęło mnie boleć gardło i nie potrafiłam wydusić z siebie nic więcej.
-I on Cię...? - zapytał z zamkniętymi oczami, stukając palcami o stolik.
-Nie. -odsapnął z ulgą. -Nie, to nie on. To ten cały Chou. - popatrzył na mnie zdziwiony, a ja tylko odwróciłam głowę. -Pobił mnie, bo za długo się rozbierałam. - gdyby nie to, że byliśmy w szpitalu, to pewnie ułożyłby rozbudowaną wiązankę pod adresem Wietnamczyka, rozpieprzył pół pokoju ze złości, a potem obił mordę przypadkowemu człowiekowi.
-Zajebię go... - sapał, zaciskając ręce w pięść coraz mocniej. -Coś jeszcze Ci zrobił? - usiadłam na ziemi i podkurczyłam nogi, po czym objęłam je rękami, chowając twarz. -Alice... -pokiwałam głową twierdząco.
-Pobił mnie. Kilka razy. I dusił... -nagle drzwi delikatnie się otworzyły, a w progu stanęła pielęgniarka.
-Przepraszam, ale musicie państwo już iść. - uśmiechnęła się łagodnie, ale jej uśmiech szybko zniknął z twarzy, kiedy zobaczyła mnie, płaczącą pod ścianą. -Proszę się tak nie martwić wyjdzie z tego. - kucnęła obok mnie i poklepała po ramieniu. Szybko się wzdrygnęłam, bo bałam się dotyku obcej osoby.
-O Boże... - chłopak przetarł twarz dłońmi, głośno oddychając.
-Coś się tej pani stało? - zapytała, powoli wstając.
-Tak, stało się...-powiedział to tonem wypranym z uczuć, kiwając głową.
-Czy mógłby pan mi pomóc? - zapytała łagodnie, uśmiechając się do niego blado. -Położymy ją na łóżku obok. - kobieta odłożyła zeszyt na stolik i złapała mnie za ręce.
-Nie, proszę... - jęknęłam.
-Alice, mała... - Axl wziął mnie delikatnie na ręce. -Będzie dobrze, tylko musisz się położyć. - pocałował mnie lekko w czoło.
-Zostań tu, proszę... - szepnęłam, kiedy leżałam już na łóżku, a on kierował się do drzwi.
-Ech... - wziął głęboki oddech i odwrócił się w moją stronę. -Dobrze, zostanę. - usiadł obok mnie i podał mi szklankę wody.
-Nie chcę. - rzuciłam, kiedy podsunął mi ją pod nos.
-Zaraz wrócę. - wtrąciła pielęgniarka i szybko wyszła z sali, nieprzyjemnie tupiąc nogami o posadzkę.
        
        Podniosłam się na łokciach i zobaczyłam na leżącego obok, nieprzytomnego Stevena. To wszystko moja wina. To przeze mnie tutaj jest. To przeze mnie ma gips na ręce. To przeze mnie jest w śpiączce.
Boże, co ja najlepszego zrobiłam...

11 czerwca 2013

30. We are all addicted of pain...

Przykro mi, że już tak małej ilości osób zależy na tym blogu. Dawniej było więcej komentarzy, nawet ponad 20. Teraz ledwie 12. Aż tak jest źle? Aż tak Was to dobija, że nie macie ochoty napisać komentarza? Proszę, wysilcie się chociaż i napiszcie 'fajne', albo 'niefajne'. A może chcecie zasadę komentarz, za komentarz? Dobra, nie ma sprawy. Tylko mi napiszcie.
Szczerze? Znudziło mi się to opowiadanie. Niebawem startuję z czymś zupełnie nowym. Gn'R, Motley Crue, Cinderella, Skid Row i Aerosmith. Co myślicie? Komentarz nie boli, serio.
A rozdział króciutki.
Bo tak.

*                                                            *                                                          *

I znowu wszystko mnie boli.
Za chwilę odpadną mi nadgarstki i kostki, nie mówiąc o głowie i gardle.
Co się stało do cholery?

          Rozglądnęłam się dookoła ; wszystko jak gdyby nigdy nic, pokój na swoim miejscu, bałagan. Tylko jedna rzecz mi nie pasowała - Dlaczego byłam związana? Czułam, że na to pytanie również nie usłyszę odpowiedzi.
Moje nadgarstki były przywiązane jakąś liną i ubraniami do ramy łóżka, tak samo jak kostki. Każdy ruch powodował większy ból. Siła tarcia między skórą, a linkami była nieubłagana. Dłonie były praktycznie fioletowe - ktokolwiek mnie przywiązał, chyba nie zna podstawowych zasad budowy układu krążenia ; Jeśli uciśniesz tętnicę za mocno, krew nie dopływa do kończyny. Logiczne, prawda?
Rzucałam się i wiłam, byle tylko wydostać się z łóżka. Wszystkie moje próby poszły się przejść na spacer po ciemnym lesie. Krzyczałam, żeby ktoś mnie wypuścił, ale nikt nie słyszał. Albo nikt nie chciał usłyszeć.

-Czy możecie mnie w końcu odwiązać? - wrzasnęłam i szarpnęłam mocno ręką. -Halo?! Ktoś jest w tym domu? - łzy bezsilności spłynęły po policzkach, a ja wbijałam sobie paznokcie w wewnętrzną część dłoni. Robię tak zawsze, kiedy się boję i nic nie mogę zrobić, poza okaleczaniem się. Drzwi otworzyły się z hukiem, a w nich stał nie kto inny jak Duff.
-Wypuścisz mnie, czy będziesz się tak gapił? - podszedł do mnie chwiejnym krokiem, śmiejąc się cicho pod nosem.
-P-pewnie. - zasłonił usta dłonią. -Pardąsik, czy jak to tam mówią w Austrii. - nie dość że pijany, to jeszcze myli Francję i Austrię. Widać, że rodzice go na końcu robili. Odwiązał powolutku moje ręce i nogi, śmiejąc się jak małe dziecko z nowej zabawki.
-No w końcu... - usiadłam i rozmasowałam delikatnie moje czerwone i opuchnięte nadgarstki, kiedy chłopak rzucił się na łóżko, i przygniótł mnie całym swoim ciałem. Warga zaczęła się trząść, a z ust wyrwał mi się pisk strachu i obrzydzenia.
-Myślisz, że zrobiłem to za darmo? - przygryzł płatek mojego ucha, co doprowadziło mnie do drżenia. Tak bardzo się go bałam... -Nigdy nie robię niczego, z czego nie będę miał korzyści... - rozpinał powoli moje spodenki, a ja rzucałam się i wiłam coraz bardziej.
Jechał po wewnętrznej stronie mojego uda wyżej i wyżej, a to coś między jego nogami czułam na podbrzuszu. Z mojego doświadczenia wiem, że krzyki w takiej sytuacji rzadko kiedy pomagają, ale warto próbować. Kiedy Duff jeździł ręką pod moją bielizną, w głowie kręciło mi się znowu tak samo, jak podczas podróży powrotnej do Los Angeles. Nic do mnie nie docierało - krzyk, światło, dotyk...

Znów udajesz lalkę, zabawkę, którą za chwilę się odłoży na miejsce. Nie reagowałam na nic, wszystko mi było jedno. Widocznie tak ma być. Widocznie to ja mam odkupić winy innych, to ja mam cierpieć. Może jestem takim Jezusem model 1987?

Każde cierpienie ma sens, nie każdy go poznaje.

2 czerwca 2013

29. Beginning of the end, part II...

Halo, halo, dzień dobry. Wróciłam.
Miesięczna przerwa od pisania była czymś strasznym. Dosłownie. Ale jestem, mam trochę pomysłów i nieco więcej wolnego czasu. Czy ktoś się cieszy? Mam nadzieję.
A więc dołowanie czytelników przez RocketQueen uważam za rozpoczęte. Miłej lektury.



Wchodząc do mieszkania... Zaraz, zaraz. Czy sposób, w jaki się poruszałam, można nazwać chodzeniem? A może raczej człapaniem? Albo coś po środku szurania nogami o ziemię, i bolesnym, przykurczonym krokiem? Tak... Coś w tym stylu.
    Cisza. Ten obcy dźwięk królował w całym mieszkaniu, porażając umysły nas wszystkich. Słychać było jedynie przyspieszone bicie mojego serca, i nasze wspólne, przerażone oddechy.

     Siedział przy stoliku w ciszy, opróżniając już kolejną butelkę wódki. Która to już była? Trzecia, może czwarta? Dla tego chłopaka nic się nie liczy, tylko ona. Butelka ruskiej wódy za niecałe 12$ w monopolowym na rogu. Żyj szybko, umieraj młodo.
     Siedziała przy nim chuda, wystraszona, wyprostowana dziewczyna. Z twarzą kamienną i nic nie wyrażającą. Chyba że nieumiejętne ogarnięcie całego tego syfu. Czarne włosy opadały na jej bladą twarz, nieprzyjemnie z nią kontrastując. Kiedy bardzo się boi, na jej lewej skroni uwydatnia się błękitna, malutka żyła. Teraz była ogromna.
    Obok czarnowłosej, siedział Hudson. Trzęsące się ręce, które przed chwilą trzymały marną podróbę Les Paula i kostkę do gitary, zaplątane były w burzy loków. Trzęsła mu się warga. Bał się.
    Obok niego, stał wychudzony, zmarnowany Stradlin. Odpalał właśnie papierosa, gdy ten spadł mu na ziemię. Przeklął cicho pod nosem, podnosząc go z delikatnością i uczuciem. Co jak co, ale zwykłą prostytutkę traktował gorzej, niż tego szluga.
    Obok mnie stał on. Trzymał kurtkę w ręce, ściskając ją tym mocniej, im dłużej trwało milczenie. Patrzył martwo w szybę, gdzie ogromne krople deszczu dzieliły się na mniejsze, i mniejsze, aż w końcu łączyły się w jeden strumyk, który powoli spływał w dół.
        Budzącą trwogę ciszę przerwał Axl, który mocno rzucił o ziemię kurtkę. Z jej kieszeni wypadły klucze i trochę miedziaków, które odbijając się od podłogi powodowały głuche echo. Przerażające, mrożące krew w żyłach echo. Każdy wzdrygnął się lekko, patrząc w stronę, skąd dochodził hałas. Cera Axla przybrała żywo czerwony kolor, a jego charakterystyczna żyła uwydatniła się na szyi. Gdyby tylko mógł, to otworzył by sobie czaszkę, z której buchnąłby wielki obłok dymu. Był wściekły.
       Weszłam cicho do kuchni, jeżdżąc po blatach opuszkami palców. Kiedy moja dłoń natknęła się na srebrne ostrze, chwyciłam je pewnie. Powolutku, praktycznie niezauważona weszłam do salonu. Na kanapie siedział w ciszy Duff, bawiąc się nerwowo kosmykami włosów. Na mojej twarzy pojawił się błogi uśmiech, podobnie jak w Hope.
-To przez Ciebie... - wyciągnęłam ostrze przed siebie i dotknęłam chłopaka lekko w szyje zakończeniem noża. -To Ty zniszczyłeś mi życie... Nienawidzę Cię. - Jak obudzeni z transu, wszyscy rzucili się w moją stronę, byle tylko wyrwać mi nóż z ręki. -Pierdolony egoisto! Nienawidzę Cię! - Duff runął na ziemię, a centymetry od jego głowy spadł nóż.
-Alice! Boże Drogi, co Ty wyprawiasz?! - Pat złapała mnie za ręce, patrząc mi w oczy.
-Odsuń się. - zdziwiona,świdrowała mnie wzrokiem.
-Ale...
-Odsuń się! - warknęłam i popchnęłam ją. Upadła na ziemię, i wciąż na niej siedząc wymieniała spojrzenia z Axlem. Była przerażona, cała się trzęsła.
Z podłogi powoli wstawał McKagan. Ciężko to było nazwać wstawaniem, a raczej chwiejnym podnoszeniem zwłok. Zmierzył mnie pijacko i podszedł do mnie, z zaciśniętą pięścią w powietrzu.
-Ty... Może zrobisz sobie coś n-na... - pokręcił palcem obok swojej skroni, patrząc na mnie z góry. Gdyby nie to, że Izzy i Axl mnie złapali, prawdopodobnie okładałbym Żyrafę pięściami. A przynajmniej bym chciała.
-Nienawidzę Cię... - oddychałam ciężko, a każda wypowiedziana obelga pod adresem Duffa przynosiła mi ulgę na duszy. -Mam nadzieję, że zginiesz... Okrutną śmiercią... - zaśmiał się cicho pod nosem. -Zabiję Cię...
-Z-zabawna jesteś. - zabawna, to była ta jego obrzydliwa, pijacka czkawka.
      

Wrzeszczałam. Zaczęłam krzyczeć, jakby ktoś obdzierał mnie ze skóry, jednocześnie płakałam, i... I czułam ulgę. W końcu to, co trzymałam w środku wyszło na zewnątrz. Cały ból wyparowywał ze mnie z każdym krzyknięciem, każdą łzą, każdym ich przerażonym spojrzeniem...