1 października 2012

3. There's a heaven above you, baby ...

Rozdział z dedykacją dla:
1. Pati Stróżki, która pomaga w udostępnianiu bloga, za co milionowy raz DZIĘKUJĘ!
Za to, że jest przy mnie, pyta się o następny rozdział i motywuje do pracy.
2. Patrycji B. która nieustannie pyta o kolejny rozdział, za pożyczenie "Patrząc jak Krwawisz" i za rysunek Gunsów, który mam zamiar jutro zobaczyć !
3. Dla Sue która koniecznie chce być kamieniem w opowiadaniu. (doczekasz się tego moment, doczekasz!)
4. Dla  Klaudyny, która dzisiaj z trzęsącymi portkami pojechała patatajać na koniu! Mam nadzieję, że jeszcze żyjesz, i że przeczytasz pozostałe 2 rozdziały ;)

Prosiłabym o komentarze, to cholernie ważne dla mnie, bo będę wiedziała, co zmienić, ulepszyć. Jeśli chodzi o tło, to myślę, że czyta się ok. Jeśli tak nie jest, to napisz ;]

Tyle z ogłoszeń parafialnych, miłego czytania!


*                                                                *                                                         *



Obudziły mnie ciepłe, majowe promienie słońca. Rozejrzałam się po pokoju.
Pat nie było. Pomyślałam, że poszła do sklepu, albo bierze prysznic. Zeszłam na dół.
Siedziała w salonie przed telewizorem z kamienną twarzą.
-Pat, co jest?- zapytałam, szturchając ją w ramię- Pat!
Zobaczyłam na ekran i serce mi zamarło.
 Usiadłam koło niej i wciąż patrzyłam martwo w ekran.
To niemożliwe. To nieprawda. To jakiś zły, cholernie przeklęty sen.
”BREAKING NEWS: Samolot lecący z Waszyngtonu do Chicago rozbił się w okolicy Nashville. Na chwilę obecną nie wiemy, czy ktokolwiek przeżył. Na pokładzie było 108 wraz z kapitanem…”
Rodzice Pat lecieli tym samolotem.  Wybuchła histerycznym płaczem. Nigdy nie układało się jej z rodzicami, ale kochała ich. Nawet jeśli tego nie pokazywała.
Rzuciła mi się na ramię, przytuliłam ją z całych sił. Tak płakałyśmy razem, aż ktoś zadzwonił do drzwi. Otarłam łzy i poszłam otworzyć. To był William.
-Ej, co się stało? Dlaczego płaczesz?- przytulił mnie – Mała, co jest?
-Will… Idź do Pat. Ona…Jej… -nie mogłam wydusić słowa- Samolot.. Rodzice..- dukałam pojedyncze słowa
-Gdzie ona jest? – pytał przerażony
- W… salonie… - wziął mnie za rękę i podszedł do Pat.
Leżała przed telewizorem, wyglądała jak nieprzytomna.
-Alice! Chodź tu szybko!
-Co się… Ja pierdolę!
-Zemdlała z emocji, podnieśmy ją.
Przełożyliśmy ją razem na kanapę, trzęsły mi się ręce.
-Al, spokojnie, jeszcze Ty mi zjedziesz – popatrzył mi w oczy – Przynieś wody i 2 ręczniki, biegiem!
Zrobiłam co kazał, uspokoiłam się trochę, przyniosłam wody i ręczniki. Pat się obudziła.
-Will...Yyy.. Co…Gdzie ja jestem? Gdzie są moi rodzice? Odpowiadaj kurwa! – dziewczyna rzuciła się na chłopaka- Gdzie oni są?! Kiedy wrócą?!
Zdezorientowany chłopak popatrzył na mnie, potem na ekran telewizora. Wtedy wszystko zrozumiał.
-O mój Boże… Pat...Rodzice...Oni.. – zaczął Will
-Prawdopodobnie zginęli… w katastrofie samolotu…- czułam jak zimna łza spływa po moim rozgrzanym policzku
-Nie, to nie prawda. Jutro mają wrócić z Waszyngtonu, tu, do Lafayette. I będziemy sobie szczęśliwą rodzinką, prawda?
-Nie, Pat… Oni nie wrócą, nie żyją.
-Ej, ktoś podjechał na podjazd. Pójdę ich przywitać- wstała i martwym wzrokiem błądziła po ścianach.
-Ali, łap ją! Jest nieświadoma tego co robi, jest w za dużym szoku!- wołał Will
Chwyciłam ją w talii i rzuciłam na łóżko, jednak wstawała, a ja kazałam jej leżeć. Cóż, wiem że to było bezsensu, ale kiedy jesteś w takim szoku, nie myślisz co robisz.
-No idź im otworzyć Will, rodzice nie mogą tyle czekać.
-Zwariowała…- na chwilę obecną chyba skończyły mi się łzy.
William pomógł Pat wstać, przytulił ją cholernie mocno, głaskał po włosach i mówił coś do ucha. Po chwili popatrzyła mu w oczy.
-Jak to? Oni…Ten samolot…- dopiero teraz do niej dotarło, co się stało. Usiadła i mocno zaciągnęła się powietrzem – Wiadomo, czy odnaleźli ciała?- zapytała cicho…
-Ja, nie wiem. Może w telewizji coś powiedzą – zaproponowałam.
Drżącymi rękami chwyciła pilota i włączyła telewizor. Na pasku przewijał się napis z nazwiskami osób, które zginęły w katastrofie. Całą trójką śledziliśmy pasek przez 10 minut, aż w końcu zamarliśmy: Sara i Gerard Evans
-Czyli to prawda…wciąż  patrzyła w ekran.-Czyli już nigdy się z nimi nie spotkam, nigdy nie pośmieję i nigdy więcej nie pokłócę… O mój Boże…Zostałam sama…
-Nie zostałaś. Ja tu jestem. Will jest. I Jeff. Pomożemy Ci, obiecuję- mocno przytuliłam przyjaciółkę.
Wszystkiemu przyglądał się Rudy, ze szklanką wody w ręce. Podał ją Pat.
-Dziękuję... Że tu jesteście, i że chce wam się tu siedzieć.
-Mała, nie musisz za to dziękować.
-Mam, bo teraz jesteście moją rodziną – chyba już milionowa łza spłynęła po jej policzku, Will szybko ją wytarł.
-Nie płacz, niebiosa są nad tobą…Wszystko się ułoży.
-Ej..Eeeej! Znaleziono ciała...
Pat automatycznie spojrzała na ekran. Szybko zakryła oczy dłońmi. Widok był okropny, szczególnie jeśli widzisz tam zmasakrowane ciała rodziców.
-Skąd wiesz że to oni? - zapytał cicho, przerażony chłopak.
-Mama..ona..Miała obrączkę.. Teraz ją pokazują! - spojrzeliśmy na telewizor- Ta złota, z malutkim brylancikiem, od wewnątrz było napisane "Always yours, Gerard". To oni. Tata miał dokładnie taką samą, ale bez brylancika i z napisem "Always yours, Sara". Znowu je pokazują.
Spiker w TV powiedział że będą się kontaktować z rodziną w sprawie pogrzebu. Nie minęło 30 minut, kiedy Pat była przy telefonie.
-Yhym. Dobrze. Tak. Tak, do Lafayette. Nie, nie chcę. No mówię że nie! Może mi pan podać datę? Aha, dobrze. Do widzenia. Dziękuję. Ja jebię, co za wredny gość. Ja tu mam żałobę, a on mi pierdoli o tym, że ciało lepiej się rozkłada w chłodniejszym klimacie. Co za kretyn.
-Co teraz zrobisz? - pytał William
-Ciała zostaną przewiezione tutaj w ciągu 24 godzin. Jutro pogrzeb. - rzuciła lakonicznie - O 12 msza w kaplicy.
Poszła na górę, do swojego pokoju. Do drzwi zadzwonił dzwonek, więc poszłam otworzyć. W drzwiach stał Jeffrey.
-To prawda co mówią w telewizji? - zdyszany, złapał mnie za ramiona - Gdzie ona jest?!
-Prawda. Jest na górze. Ale, Jeff, nie idź tam teraz... Proszę. Jutro będzie pogrzeb, przyjdź.
-Ale...No dobra, niech Ci będzie...O której i gdzie?
-O 12 w kaplicy.
-Ok, będę. Trzymajcie się. - przytulił mnie i poszedł w stronę domu.
Zamknęłam drzwi za Jeffem, i poszłam do Willa. Wyglądał jak duch; Jasno rude włosy były rozczochrane a jego skóra, zawsze jasna, była jeszcze bardziej blada.
-Mogę zostać u Was jeszcze trochę? jakoś muszę się oswoić z tym wszystkim... -Spytał niepewnie
-Tak, jasne, czuj się jak u siebie. Wiesz gdzie jest herbata, nie? - pokiwał głową- Ok, ja idę na górę.
Wybiegłam po schodach, łapiąc moją torebkę, szybko weszłam do toalety. Otworzyłam jedną z bocznych kieszonek, tak.. Stary 'przyjaciel'. Woreczek z kokainą.
"Nie, nie możesz tego znów zrobić, przechodziłaś przez to tak? Przez to między innymi tu wróciłaś, nie możesz!" Tak, wiedziałam że nie mogę. Dlatego otworzyłam inną kieszonkę, tym razem woreczek z ciemno beżowym proszkiem. Brownstone. Wzięłam łyżkę, nasypałam na nią, dolałam kilka kropel wody i podgrzałam od spodu zapalniczką. Przelałam szybko do strzykawki.
"Nie zrobisz tego ponownie, Alice, nie!" Kiedy igłą dotknęłam zgięcia na ręce, drzwi gwałtownie otworzyły się.
-Co Ty wyprawiasz!? Odłóż to, w tej chwili! - Krzyczał Will
-Nie, teraz się mną przejmujesz? Ciekawe! - w tej chwili poczułam lekkie, nieprzyjemne ukłucie, a potem już było lepiej. Widziałam jak William coś do mnie krzyczy, ale nie słyszałam co. Mało mnie to obchodziło, nie jego sprawa co ja robię. Po 8 latach nagle się pojawia, i myśli że wie o mnie wszystko? Bzdura, teraz się tym nie martwię, jest mi tak dobrze...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz