23 stycznia 2013

19. When your fears subside...

Hej wszystkim ;)
Nie, nie mam jeszcze klawiatury, a ten rozdział pisałam na laptopie taty. Mam go rzadko, głównie wtedy, kiedy chcę pogadać na skype. Nowa klawiatura powinna być za niedługo, mam taką nadzieję...
Krótki, bo krótki. Wybaczcie.
Ustawiła mi się jakaś dziwna czcionka, ale nie mam pojęcia jak to naprawić.
A właśnie, jeszcze jedno - DZIĘKUJĘ. Za wszystko - za pozytywne komentarze, tą ilość wyświetleń, udostępnianie, czytanie... Wszystko ;*
Koniec zbędnego gadania, czas na rozdział ;)







Świetnie. Duff okłamał Michelle, i teraz jest na mnie wściekła. Cudownie.
Sięgnęłam pod ‘łóżko’ i przypadkowo wyciągnęłam spod niego zegarek, który wskazywał dokładnie południe.
Rozejrzałam się po części mieszkalnej tira; w kącie leżała koszulka, na ziemi było pełno papierków, opakowań po chrupkach, kilka butelek wody i gazety.  A jakiego typu były te gazety, to się chyba domyślacie
Chwyciłam opakowanie ciastek leżące na krześle obok, szybko otworzyłam paczkę i zaczęłam jeść moje wykwintne śniadanie. W połowie paczki owsianych ciasteczek z czekoladą poczęstowałam Chelle. Znaczy chciałam, ale ona tylko zmierzyła mnie, i poszła do Duffa.
-People are strange, when you’re a stranger. Faces look ugly when you’re alone… - nuciłam pod nosem, kończąc jedzenie. Postanowiłam nie wychodzić z łóżko-stołu do końca dnia. Ba, do końca tej durnej podróży, ale tir gwałtownie się zatrzymał i spadłam na ziemię.
-
đi!Nhanh chóng ăn! tôi đi
! – krzyknął Wietnamczyk, otwierając drzwi i wychodząc na zewnątrz.
-Mamy wyjść, coś zjeść a potem szybko wrócić. – warknął na mnie Duff, kiedy podnosiłam się powoli. Ból w żebrach i każdym mięśniu uniemożliwiał jakikolwiek ruch. – Co Ci się dzieje? – zmierzył mnie basista.
-Co mi się dzieje? – gdybym miała przy sobie maczetę, chętnie bym go zabiła.
-W sumie, i tak będziesz kłamać. Co mnie to obchodzi. – wzruszył ramionami i wyszedł z Michi.
-Cholera…- zaklęłam cicho pod nosem, trzymając się za szyję, na której widniały ślady po duszeniu. Mimo cholernego bólu wstałam i podeszłam do lustra. Teraz widzę, że mam nawet rozciętą wargę. Porwałam szybko skradzioną, żółtą bluzę, która po zapięciu zakrywała czerwone ślady na szyi i nadgarstkach. Niechętnie wyszłam z tira, głośno zamykając drzwi.
Nie mam pojęcia gdzie jestem. Przed sobą mam tylko stację benzynową, przydrożną restaurację i… motel. Do końca życia będę miała wstręt do tego typu miejsc i nie mam zamiaru tam znowu wchodzić. Nigdy więcej.
Weszłam do restauracji, baru czy czegokolwiek w tym stylu, rozglądałam się za ‘towarzyszami podróży’ ; Siedzieli przy trzyosobowym stoliku, śmiejąc się i jedząc. Czyli dali mi jasno do zrozumienia, że nie mogę z nimi usiąść. Przegrzebałam kieszenie, w których znalazłam 20 dolców, usiadłam w pobliżu ich stolika, pilnując, żeby nie wyszli, zostawiając mnie samą na jakimś zadupiu.
-Co mogę podać? – dziewczyna koło trzydziestki uśmiechnęła się do mnie. W ręku trzymała niewielki notesik i długopis, a ubrana była w kiczowatą sukienkę i fartuszek. Widzę że kiczowaty syf to tutaj norma, jeśli chodzi o ubrania.  Przewertowałam menu, kątem oka patrząc na Pana Chou, Michelle i Duffa.
-Em… Jajka sadzone na bekonie i sok pomarańczowy. – odwzajemniłam uśmiech i rozpięłam delikatnie bluzę, bo było mi strasznie gorąco. Po chwili kobieta przyniosła mi jedzenie, i już miała iść do innego stolika, kiedy usiadła przy mnie.
-Kto Ci to zrobił? – zapytała, pokazując na moją szyję.
-Co? Nic tu nie mam przecież… - przerzuciłam włosy na drugą stronę i zapięłam bluzę. Chyba nie potrafię kłamać ,bo wciąż przy mnie siedziała. –Przepraszam, ale… To nie jest pani sprawa. Powinna pani wracać do stolika numer siedemnaście, jakiś bachor wylał tam herbatę. – rzuciłam, i zaczęłam jeść. Dziewczyna wstała, i popatrzyła na mnie z politowaniem. –Whatever… - szepnęłam sama do siebie, krojąc kawałek bekonu.
W połowie posiłku zauważyłam, że Duff woła kelnerkę, płacą jej i wychodzą. Porwałam kawałek bułki i pobiegłam do drzwi, bo byli już blisko ciężarówki.
-Ej! Nie zapłaciłaś! Wracaj! - krzyknęła za mną jakaś kobieta, kiedy byłam już przy drzwiach.
-Emma, zostaw ją. To na koszt firmy. - powiedziała kelnerka, która mnie obsługiwała. Podziękowałam jej uśmiechem i cichym 'dziękuję'.
Przypadkowo wpadłam na Michelle, kiedy biegłam do tira. Upadłam na ziemię i  lekko rozcięłam dłoń. Brawo debilu.
-Przepraszam Michi, ja nie chciałam... - znowu ten ból, który Cię paraliżuje. Nie mogę się ruszyć...
-No dobrze nic się nie stało... Ej, co Ci jest, Ali...- zapytała dziewczyna.
-Chelle! Wsiadaj już, kupiłem Ci gazetę. - Duff złapał dziewczynę za ramiona i odwrócił ode mnie. Spojrzała jeszcze raz na mnie przez ramię, po czym wsiadła do tira. -Jedziesz z nami, czy zostajesz tutaj? - zapytał szyderczo McKagan. -Podobno tu dziwek szukają do miejscowego burdelu. - uśmiechnął się wrednie.
Podniosłam się resztkami sił, i gapiłam się w jego twarz. Szybka matematyka ; jeśli on ma 190 cm wzrostu, a ja 178 to znaczy że...
-A ja słyszałam, że szukają jakiegoś geja do tańca na rurze. Nadasz się idealnie. - zniżył głowę do poziomu mojej twarzy, doskonałe położenie na prawego sierpowego...
-Zabawna jesteś. - gapił mi się na dekolt, a nic mnie bardziej nie wkurza, niż to. -Ale wiesz jeśli...- zamachnęłam się i dostał w twarz.
-Zamknij się już. - syknęłam i wyminęłam go. Wsiadłam do ciężarówki, i weszłam do części z łóżko-stołem.
Żyrafa chyba weszła do pojazdu, bo ruszyliśmy.
Cała podróż mijała tak samo ; siedziałam na łóżko-stole, oni świetnie bawili się rozmawiając z Wietnamczykiem, potem przerwa na obiadokolację, prysznic w przydrożnym motelu. Obiecałam sobie, że już nigdy więcej tam nie wejdę, ale kiedy nie kąpałaś się trzy dni, to nie masz wyjścia.

Weszłam do motelowej łazienki po Michelle, zamknęłam drzwi na klucz, przyłożyłam je krzesłem dla bezpieczeństwa (nie wiem, skąd w łazience wzięło się krzesło, ale ok).
Stałam przez lustrem i zwyczajnie się gapiłam. Bałam się rozebrać, serio. Powoli zdjęłam bluzkę, potem spodnie. Kiedy usłyszałam, jak ktoś chodził po korytarzu,  przestraszona, owinęłam się ręcznikiem.
Cisza.
Niepewnie weszłam pod prysznic i ustawiłam ciepłą wodę. Myłam się tak szybko, że chyba do końca nie spłukałam z siebie mydła.
-Halo? Jesteś tam? - usłyszałam bardzo dobrze znany mi, męski głos. -Otwórz... - Chou pukał do drzwi coraz głośniej. - Powiedziałem, żebyś otworzyła! - krzyknął i uderzył pięścią w drzwi. W momencie byłam ubrana, otworzyłam drzwi i próbowałam wybiec, jednak mi nie poszło. -Już uciekasz? Nie zostaniesz? - złapał mnie w talii i znów wbijał palce w żebra.
-Nie, nie... Ja... - syknęłam z bólu. -Proszę, nie...


19 stycznia 2013

Informacja.

Nie, nie zawieszam.
Jest mały kłopot - mianowicie moja klawiatura odmówiła posługi.
Nie mam pojęcia, kiedy będę miała nową; może jutro, może za tydzień. Nie wiem.
Teraz piszę na klawiaturze ekranowej, i uwierzcie, że pisanie na niej na gg to katorga, a co dopiero pisanie długiego  rozdziału. Przepraszam, przepraszam, przepraszam... Dziękuję za ponad 3300 wyświetleń, jesteście cudowni! Do przeczytania (;  

                                                                                                                                             ~RocketQueen                                                                                          


10 stycznia 2013

18. It's only pain, it only hurts...

Taki krótki rozdział... Jakoś nie miałam ochoty na pisanie większej ilości - niby siedzę cały czwartek w domu, ale jakoś nie ma chęci. Ponawiam pytanie, bo odpowiedziały tylko 2 albo 3 osoby :
Czy interesowałyby Was zakładki 'Axl & Alice Lafayette Story' i 'Duff & Alice Seattle Story'?

Keep on rockin' i do zobaczenia z niektórymi w Katowicach na Slashu *-*




Wypchnął mnie z ciężarówki. Przymknęłam oczy, trzymając w ręku 'podarunek'. To się nie dzieje naprawdę, proszę. To tylko koszmar, obudzę się za chwilę w moim łóżku przytulona do Stevena. To się nie dzieje naprawdę, błagam...
Otworzyłam oczy ; wciąż stałam na parkingu przed wielkim tirem, w którym siedziała osobą której  nienawidzę, osoba która zadaje mi ból samym swoim byciem. Która kiedyś mnie kochała. Teraz to osoba dla której jestem nikim ; zwykłą zabawką, która się znudziła. Zwykłą, zgniecioną kartką papieru, leżącą na ziemi. Zwykłym pośmiewiskiem. Kimś, kto według  niego nie czuje cierpienia i  bólu.
Jak ja niena­widzę te­go człowieka. Szkoda, że nie mam bro­ni, bo bym go za­biła. Że też ta­cy ludzie się rodzą. Wie­rzyłam mu, ufałam....
Dobra,  ko­niec z myśle­niem o tym. Koniec z myśleniem o nim. Koniec. 
Teraz czeka mnie coś nie mniej okropnego.
Szłam przed siebie niepewnie, stawiając małe, wolne kroki - byle tylko odwlekać to, co za chwilę miało się stać. Kiedy Wietnamczyk mnie zauważył, wszedł do motelu, wziął kluczyki, zaprowadził mnie do pokoju numer 17  i  uśmiechnął się sztucznie. Kiedyś uśmiech kojarzył mi się z czymś pozytywnym, z radością. Teraz kojarzy mi się z wredotą, obłudą i fałszem. Dziękuję Ci świecie, że robisz ze mnie zimną sukę. Dziękuję, że sprawiasz, że ludzie są potworami. Serdecznie dziękuję.
Weszliśmy do piekielnego pokoju numer 17 - mała, licha lampka delikatnie oświetlała ściany w kolorze czerwonego wina,  do których miał pasować beżowo-czerwony dywan. Na łóżku zobaczyłam kilka małych, fioletowych poduszek, dużą, bordową kołdrę i ciemnozielony koc. Mężczyzna rozłożył się na łóżku, a ja poszłam do łazienki, przebrać się w ten syf od McKagana. Ubrana w kiczowatą halkę, patrzyłam w brudne lustro z obrzydzeniem do samej siebie. Gdyby ktokolwiek mi kiedyś powiedział, że będę robiła za prostytutkę, żeby dostać się do domu z osobą, której nie znoszę, kazałabym mu iść się leczyć. Ale to się teraz dzieje. Wzięłam kilka głębokich oddechów i wyszłam z łazienki. Uśmiechnęłam się sztucznie, kiedy zobaczyłam pana Chou stojącego przed łóżkiem. Od tego wszystkiego chyba szczękościsku dostanę.

*                                                                    *                                                                    *


Oberwałam.
Dostałam w twarz.
Upadłam na ziemię, trzymając się za piekący policzek.
-Długo mam jeszcze na Ciebie czekać? - krzyknął  na mnie. Siedziałam na ziemi ze spuszczoną głową. -Ile można się rozbierać, suko? - podniósł mnie z ziemi, a ja odwróciłam głowę w drugą stronę. Ścisnął mnie za ramię, że aż syknęłam z bólu. Zimna łza spłynęła po moim  policzku. -Nie rycz! - ponownie poczułam jego dłoń na twarzy. -Chyba coś powiedziałem! - trzęsąc się, usiadłam na łóżku. Kazał mi rozpiąć jego koszulę i zdjąć spodnie. Nie chciałam kolejny raz dostać, więc posłusznie zrobiłam wszystko. Jego krocze było na wysokości mojej twarzy. Odwróciłam głowę w drugą stronę, choć wiedziałam, czym to się może skończyć.
Tym razem złapał mnie w talii, wbił palce w żebra i rzucił na ścianę. Patrzyłam na jego niemalże czarne oczy i czułam jak łzy spływają po moim policzku z powodu bólu, jaki mi zadawał.
-Co, może nie masz ochoty? - wbił swoje palce między moje żebra ze zdwojoną siłą; wiłam się z bólu. -To może ja pójdę po Twoją koleżaneczkę, co? - to 'coś' między jego nogami dotykało mojego podbrzusza. -Odpowiedz! - szarpnął  mnie za włosy.
-Nie...Waż...Się..Dotykać... Michelle... - wydukałam resztkami sił.
-Cudownie... - mruknął, przysunął się do mnie bliżej i zaczął rozpinać mój biustonosz. Patrzyłam  w sufit,  modląc się, żeby to piekło się już skończyło.
Popchnął mnie na łóżko i ściągnął bokserki, to samo uczynił z moją bielizną.
Gwałtownie rozchylił moje nogi , po czym zdecydowanie i mocno wszedł we mnie.
Hell has begun...

*                                                                      *                                                                     *

Po wszystkim leżałam naga w łóżku,  gapiąc się w sufit. 'Co ja najlepszego zrobiłam?' -pytałam sama siebie.
Było kolo 4 nad ranem, a ja wciąż drżałam i cicho łkałam. Dotknęłam moich żeber ; każde bolało tak samo mocno. Stwierdziłam, że pójdę się ubrać, więc poszłam do łazienki, zbierając po drodze moje ubrania z ziemi.
Znów popatrzyłam w lustro - przekrwione oczy, zapuchnięte dolne powieki, czerwone policzki, na szyi ślady po duszeniu, na ramieniu siniak... Nie tak miał się zacząć Nowy Rok. To bezsensowne. Nie taki był plan, w każdym razie nie mój. Możliwe, że wszystko zmierzało w tym kierunku, ale bez mojej wiedzy. Mój plan nie był taki. Mój plan był lepszy. Mój plan miał sens. Mój plan był prosty - wsiadamy do autobusu, i jedziemy. Ale nie, nikt  nie będzie słuchał Alice, przecież ona się na niczym nie zna, prawda?
Ubrałam na siebie koszulkę i majtki, przemyłam twarz zimną wodą, łudząc się, ze może zmniejszy opuchliznę na twarzy. Cicho otworzyłam drzwi i usiadłam na ziemi, głęboko oddychając. W sumie, nie było czym oddychać, więc uchyliłam lekko okno, wpuszczając chłodne, świeże powietrze do pokoju.
Mężczyzna zaczął coś mówić przez sen, mamrotał, ale był tak jakby poddenerwowany ; ruchem ręki 'przeszukał' nerwowo łóżko, klnąc pod nosem.
-Gdzie jest ta kurwa... - zacisnął dłonie w pięść. Ze strachu, położyłam się obok niego. Przejechał po moim brzuchu zimną ręką. -Tu jest, bardzo dobrze... - i zasnął. Nie miałam ochoty żeby znowu mi groził, więc starałam się zasnąć koło niego. Po kilku minutach poczułam, jak ponownie dobiera się do moich majtek.
Ten dywan wyglądał na całkiem wygodny, więc to na nim spędziłam resztę nocy.



Obudziłam się w tirze.
Nawet nie obchodziło mnie to, jak ja się tu znalazłam.
Fajnie by było, gdybym pomyślała 'Ach! To był tylko zły sen! Och, ach, och.' ale ból wszystkiego nie pozwalał mi myśleć o niczym. Leżałam... W sumie, to  nie wiem co to było. Chyba coś w stylu leżako-łóżko-stołu. Koło mnie siedziała Michelle, patrzyła się w jeden punkt cały czas. W  końcu zauważyła, że się obudziłam i tylko odwróciła się w stronę punktu jej zainteresowania.
-Ej Michi... Co jest? - zapytałam zachrypniętym głosem.
-Fajnie się spało? - zapytała z pogardą.
-O co Ci chodzi? - zmarszczyłam brwi.
-O to, że mogłaś się wyspać na wygodnym łóżku w ciepłym pokoju, a Duff i ja musieliśmy się tu gnieść! - krzyknęła na mnie zła.
-Słucham? Kto Ci tak powiedział?! - podniosłam się wkurzona.
-Duff. - wzruszyła ramionami.
-A powiedział Ci, po co tam poszłam? - otworzyłam butelkę wody i szybko się napiłam.
-Nie, nie mówił. - otworzyłam już usta, żeby jej powiedzieć. -Ale nie mam ochoty tego słuchać, Duff ma rację. - przerwała mi. -Jesteś pieprzoną egoistką. - jedyna osoba, która mnie w tym towarzystwie rozumiała,  jest na mnie obrażona, za to, czego nie zrobiłam. Super.












3 stycznia 2013

17. I hate EVERYTHING about you, McKagan.

Na początku, krótkie ogłoszenia!
1. Przepraszam że taki krótki, ale jakoś nie miałam weny pisać więcej, wiecie...
2. Będzie zakładka 'Informowani', więc kto chciałby nim być, proszę o wpisanie się tam, i podanie w jaki sposób chcecie być informowani ( gg / blog)
3. Większość Bloggerek dziękuje za 30.000, 10.000, ewentualnie za 80.000 wyświetleń, a ja... Ja chciałam podziękować za prawie 2500 ;) I podziękować za każdy zostawiony, bardzo miły komentarz. Na prawdę, bardzo dziękuję. Gdyby nie Wy, nie pisałabym. Dziękuję jeszcze raz! ; *
4. Prosiłabym o wybranie reakcji, która znajduje się pod rozdziałem. A za komentarz się nie obrażę ;)
5. Mam już 5 obserwujących, co dla mnie jest zaszczytem, choć stosunkowo 5 to mało. Ale dla mnie to AŻ 5 osób!
6. Ostatni punkt! Mam taki dziki pomysł (xd), ale pomyślałam sobie ostatnio, czy nie stworzyć zakładek 'Axl & Alice Lafayette Story' i 'Duff & Alice Seattle Story'. Co myślicie? Czytalibyście? Jeśli tak, napiszcie w komentarzu. Jeśli nie... To też napiszcie ;d
Dzięki za uwagę, zapraszam na rozdział :








-Jak my się tu znaleźliśmy?! JAK?! - zapytał wkurwiony do granic możliwości basista.
-Mnie się pytasz?! Może jestem temu winna, co? - krzyknęłam na niego.
-Pewnie tak. Zawsze pakowałaś mnie w kłopoty. - rzucił nonszalancko, i odpalił papierosa. O nie, tego było za wiele, przesadził.
-Zawsze? A co to znaczy 'zawsze'? - wyrwałam mu tlącego się papierosa z ręki. -Ile znaliśmy się w tym pierdolonym Seattle? Trzy tygodnie? Miesiąc? - wrzeszczałam na niego.
-Miesiąc i cztery dni. - odpowiedział, zawieszając głowę. Lekko zamarłam. Odpowiedziałam dopiero po chwili.
-Liczyłeś? - zapytałam drżącym głosem.
-Myślisz, że byłaś dla mnie kolejną dziwką?
-Tak myślę. - odparłam chłodno.
-No to się mylisz, zależało mi na Tobie. - popatrzyłam na niego. Kłamał, czy mówił prawdę? -Dopóki wszystkiego nie spierdoliłaś.
-Że jak!? Ja? Ja spierdoliłam sprawę? A kto mnie okradł i zostawił? - łzy spłynęły mi po policzkach, mimo tego, że nie chciałam się rozklejać. To za bardzo bolało.
-Słuchaj, nikt nie jest idealny. - wyrwał mi swojego papierosa z ręki i zaciągnął się dymem.
-Zaprzeczasz sam sobie. Jesteś... - zabrakło mi słowa. Wszystkie ciule i skurwysyny za mało oddawały moją złość. -Przepraszam. - tylko to z siebie wydusiłam. Chłopak był lekko zdezorientowany, ale chyba dumny, że doprowadził dziewczynę do płaczu. -Przepraszam, że nie jestem idealna. Przepraszam, naprawdę. Pamiętaj o tym, kiedy następnym razem pokażesz mi, że jestem dla ciebie nikim i wbijesz mi nóż w każdy centymetr skóry. - powiedziałam cicho przez łzy i wybiegłam z tego czegoś, co nazywało się 'mieszkaniem', na ulicę Nowego Jorku. Przestałam płakać, a zaczęłam ryczeć, bo znowu rany zostały otwarte. Bolało.
Nie odchodziło mnie to, że na dworze było jakieś 5 stopni powyżej zera i padał śnieg z deszczem. Usiadłam na krawężniku, i schowałam twarz w dłoniach.
Teraz zapewne powinnam pomyśleć, że to tylko zły sen, i  zaraz się obudzę. Ale ja byłam świadoma tego, co się dzieje. Przynajmniej mi się tak wydawało. Co ja mam teraz zrobić? Chyba poszukać reszty zespołu, mam nadzieję że też tu są. Podniosłam się, i wytarłam łzy spływające po policzku. Na samą myśl o tym, że mam wrócić do pomieszczenia, gdzie był Duff, zrobiło mi się słabo. Ponownie usiadłam, i starałam się jakoś opanować; w głowie kręciło mi się niemiłosiernie, trzęsłam się cała z zimna a do tego płakałam. Ukryłam głowę w dłoniach i starałam się opanować drżące ręce. Poczułam jak ktoś mnie czymś przykrywa, otula. Z trudem popatrzyłam do góry. Moim wybawieniem stała się mała Michelle. Była lepiej ubrana ode mnie - długie spodnie i jakaś za duża na nią skórzana kurtka zapewniały jej ciepło.
-Alice, wstawaj... Przeziębisz się. - mówiła takim spokojnym tonem. Podniosłam się i popatrzyłam na nią ; chyba była nieświadoma, gdzie się właśnie znajdujemy. -Zimno w tym Nowym Jorku... - a jednak wie.
-Cholernie. Musimy wracać. - rzuciłam. -Tylko jak? Jesteśmy na drugim końcu kraju!
-Ej, spokojnie. Przeszukaj kieszenie, wszystkie. - zaczęłyśmy grzebać w kieszeniach kurtek i spodni. -Masz coś?

-Portfel Anthony'ego z całkiem niezłą zawartością... - przeliczyłam szybko banknoty. -78 dolarów. Mam jeszcze kupon na darmowe obiady w jakiejś knajpie i... paczkę gumek. - Włożyłam 'skarby' z powrotem do kieszeni, i zapięłam kurtkę, zapewne Tony'ego.
-Ja mam 12 dolców, talon do klubu striptizerek, i naszyjnik. Ładny jest. - przyjrzała się delikatnemu łańcuszkowi ze srebrną gitarą. -No to co, idziemy po Duffa i w drogę? - na sam dźwięk jego imienia aż się we mnie coś zagotowało.
-Tak. Oczywiście. -wysiliłam się na lekki uśmiech. -Wiesz, a mogłabyś sama po niego iść? Mi jest trochę duszno, wiesz... I jakby pozostali jeszcze spali, to wiesz, ten tego... -pomachałam wymownie rękami. Nie chciałam powiedzieć 'okradnij ich', ale w sumie tak było. Albo nie; Jak mówi Slash 'pożyczamy na czas nieokreślony'.
-Spoko, rozumiem. - zaśmiała się pod nosem. Zastanawiam się tylko, co mała Michi miała z geografii. Dobra, kij z tym. Teraz tylko dostać się do Kalifornii. Po chwili wróciła z Duffem, mając przy sobie jeszcze kilka butelek wody, czarne dżinsy, żółtą bluzę i dwie pary trampek.
-Duff ma jeszcze trochę kasy i mapę. - ciszę między mną, a McKaganem przerwała Chelle. -Ali?
-Mam pomysł, może pójdziemy coś zjeść. Znalazłam talon na obiady w jakimś barze. - unikałam spojrzenia basisty, więc gapiłam się na dziewczynę.
- A może poszukalibyśmy innych? - rzucił chłopak. -Jak zwykle, ta tylko o sobie.
-No to Ty idziesz na poszukiwania, a Michelle i ja idziemy jeść. Proste. - wzruszyłam ramionami i złapałam dziewczynę pod ramię.
-Nie, nie, kurwa nie. Nie ma tak. Chodzimy wszyscy razem, bo się znowu pogubimy. - ukatrupiłabym za ten nonszalancki wzrok.
-No to idziemy coś zjeść! - powiedziała Michelle.
-Świetny pomysł, come on! - Czy ja przed chwilą nie powiedziałam tego... A nieważne. Poszliśmy pod adres napisany na kuponie i zjedliśmy jakieś naleśniki.
Nie powiem, zawsze chciałam zwiedzić N.Y. No może nie w takich okolicznościach, ale ok. Jako że pan McSkurwysyn nalegał, żeby poszukać innych, no to prędzej czy później to zrobiliśmy. Przy okazji pospacerowałam po Central Parku. Kiedy nasze poszukiwania zaczęły przybierać postać rozglądania się za jedzeniem, stwierdziliśmy że przydałoby się wydostać z Miasta, które nigdy nie śpi.

-Ktoś wie, gdzie jesteśmy? -zapytała zmęczona Michelle, uporczywie poszukując wolnej ławki.
-Nie bardzo. Pełno tu ludzi, więc... -zaczął Duff.
-Która to aleja? -zapytałam, wchodząc mu w słowo.
-Bodajże Siódma. A ulica... - przymrużyła oczy w poszukiwaniu numeru. -Czterdziesta pierwsza. A po co Ci to?
-Czterdziesta pierwsza, czterdziesta pierwsza...A na czterdziestej drugiej jest...-pomyślałam chwilę- Jesteśmy koło Times Square. - uśmiechnęłam się lekko.
-Na pewno, już Ci uwierzę. - rzucił basista. -Skąd to niby wiesz, pani Atlas Świata? - wskazałam mu palcem na jedną ulicę, na której końcu było widać pełno neonów, ludzi, restauracji oraz różnego typu korporacji i firm. -No super, pokazałaś mi Nowy Jork. Ale skąd mam pewność, że to akurat Times? - co za wkurwiający osobnik.
-Może dlatego, że tam jest siedziba MTV? - pokazałam mu palcem. -A tam Broadway 1585. A tam - odwróciłam się na pięcie - Jest plac Times 5. Dalej nie wierzysz?  - Machnął tylko ręką.
-Alice, skąd ty to wiesz? Myślałam, że tu nigdy nie byłaś. - popatrzyła na mnie Michi.
-Bo nie byłam. Ale zawsze chciałam. Znam mapę Central Parku na pamięć, a o Times Square wiem w sumie mało. - popatrzyła na mnie zdziwiona. -Każdy ma jakieś zboczenia, nie? -uśmiechnęłam się lekko.
-Nieźle... - pokiwała głową. -Widzę faceta z hot dogami! - pobiegła do budki i szybko wróciła z trzema porcjami jedzenia. -Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy!
Co jak co, ale głodni bylismy praktycznie cały czas. Do czasu, kiedy znaleźliśmy na ulicy 10 baksów i poszliśmy na Pizzę Nowojorską - wtedy nie miałam ochoty patrzeć na jedzenie przez dwa dni.
Rozeszliśmy się w poszukiwaniu rozkładów autobusów, albo czegoś w tym stylu. Nie było bezpośrednich połączeń do Los Angeles, więc szukaliśmy jakiegokolwiek ; Chicago, Boston, Atlanta, Nashville, Indianapolis. Reakcją na ostatnią miejscowość był przyspieszony oddech. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tym miejscem. NIC.
-Ej Alice. - Michelle wskazała palcem na mapę. -Ty nie jesteś przypadkiem z Indiany? - zgniotłam w ręku jakąś ulotkę.
-Tak. Jestem. Ale nie mam zamiaru tam wracać. Nigdy. - ostatnie słowo wycedziłam przez zęby.
-Jej, przepraszam, nie wiedziałam że nie chciałaś o tym gadać. - przeprosiła mnie Chelle.
-Nie, spoko. Ok. - poklepałam ją po ramieniu.- Powinniśmy się zwijać... A co powiesz, jakbyśmy pojechali tu... -wskazałam jej na mapie Nashville. -A potem tutaj, do Oklahomy. Wiem, że stamtąd jest już bezpośrednie połączenie do L.A. - Młoda pokiwała głową, a wtedy pojawił się zdyszany Duff.
-Tu jesteś... -zawołał do Michi, po czym zobaczył mnie. - Jesteście. -  poprawił się niechętnie - Wracamy do domu. Na końcu 46 ulicy jest pan Chou, jedzie do Dallas tirem, więc bierzemy się z nim! - uśmiechnął się, dumny ze swojej 'roboty'.
-Pan Chou? Do Dallas? Tirem? - zapytałam zmieszana. -No dobra, idziemy. - rzuciłam.
Przeszliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów, kiedy naszym oczom okazał się spory parking i jeden, stojący na nim, ogromny tir.
-Dzień dobry panie Chou. - uśmiechnął się sztucznie McKagan. -Możemy już jechać? - Azjata w średnim wieku popatrzył na nas, następnie na Duffa, a potem znowu na nas.
-Tak, tak. C
húng ta phải nhanh lên! Ngay lập tức hoàng hôn! - wymieniłam spojrzenia z Mish. -Znaczy.. Ruszajmy! - uśmiechnął się szeroko, prawie jak Steven. Ale mi go brakowało, bez Adlerka pusto w środku.
     Weszliśmy do wielkiego tira ; z przodu były 4 siedzenia, z tyłu coś w stylu małej kuchni i łazienki oraz niewielkie łóżko. Usiedliśmy na przodzie, koło pana Chou siedziała Chelle, potem Duff i ja. Gorzej trafić nie mogłam. Owy Chou był z Wietnamu, i wiózł produkty z tamtego kraju do Dallas, na światowy rynek. Miał 6 dzieci i 'cudowną żonę', ale pochodził z niezamożnej rozdziny. To wszystko opowiadał nam bite 3 godziny.
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej  w okolicach Annapolis. Z tira wyszedł kierowca, a Michi poszła do toalety - czyli zostałam z panem McKaganem sama na jakieś 15 minut, cudownie.
Nie odzywaliśmy się do siebie - ja patrzyłam za okno, obserwując pana Chou, który akurat palił, a on zmieniał stacje radiowe. Po jakimś czasie rzucił mi na kolana małą reklamówkę.
-Nie wiem czy wiesz, ale prezenty to się raczej daje na święta. - wzięłam do ręki 'podarunek' i trzymałam go w powietrzu, żeby go zabrał.
-Ubierz się w to. - rozpakowałam torebkę i zobaczyłam jakiś tandetną, czerwono-czarną, koronkową halkę i stringi.
-Chyba kpisz. - pokręciłam głową.
-A myślisz, że jedziemy za darmo? Radzę Ci się ubrać, pan Chou będzie czekał w pokoju numer 17 w tym motelu. - pokazał mi ręką na rozpadający się dom.
-Zapomnij. Nigdzie nie idę. - skrzyżowałam ręce na piersiach.
-Pomyślałem, że Michelle jest za młoda, a ty puszczasz się co chwilę. Więc to dla Ciebie nie problem, prawda? - uśmiechnął się wrednie. Nienawidzę go. Nienawidzę. Nazwał mnie dziwką. Nienawidzę gnoja.
-Żartujesz sobie ze mnie. - pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-A wyglądam jakbym żartował? - kierowca ciężarówki podszedł do drzwi motelu i patrzył za mną. -Miłej zabawy. - uśmiechnął się podle.