22 lutego 2013

22. I don't believe in anything, because I can't...

Wierzyłem w coś, bez tego ciężko żyć
Marzyłem też - wolno było marzyć
Nie chciałem być takim, jak ci ludzie
Co tylko biorą nie dając nic
We śnie słyszałem matki głos
Synku! Uczciwym bądź, dobrym bądź!
"Świat" - w tym słowie było coś
Radość i lęk, miłość i fałsz
Nie wierzę w nic, bo chyba nie potrafię
Nie marzę już, nie ma o czym marzyć
Zgubiłem gdzieś prawdziwą radość życia
Smutno mi...
Już tylko ciebie mam
I to mnie jakoś tutaj trzyma
Już tylko ciebie mam
Nie wolno ci odejść teraz stąd
Już tylko ciebie mam...
                                             TSA - 'Alien'



Czy to ma jakikolwiek sens?
Po co wciąż się starać, po co walczyć?
Dlaczego mam tu bezczynnie siedzieć i gapić się w ścianę?
Czy ja jestem komukolwiek potrzebna? 
Dusimy się we mgle i nikt nam nie pomoże. Ludzie bawią się nami. Tylko czekają, aż upadniemy, a potem będą się z nas śmiać. Nie pomogą nam, mój przyjacielu. Nikt nam nie pomoże. Zgubiliśmy gdzieś prawdziwą radość życia, a jedyne co mnie tutaj trzyma, to Ty.
Podoba Ci się tu, mój przyjacielu? Mi też nie. Dusisz się we mgle idealnych ludzi, przesiąkniętych fałszem i nienawiścią. Kiedyś nam się uda, kiedyś zaznamy wolności, prawdziwej wolności. Kiedy nie będzie nas obchodzić czas ani miejsce. Kiedy będziemy mogli robić wszystko po swojemu, z przyjemności, nie z przymusu. Nie kochasz, nie cierpisz. Nie jesteś kochany, nikt nie cierpi z twojego powodu. To podstawa pewnej wolności. Złudnej

Dlaczego?
Dlaczego wszystko stało się takie szare? Wszystko mi jedno. Zobojętniałam. Nie chcę płakać, ani śmiać się. Nie mam powodów do smutku, ale jakoś nie czuję szczęścia. Gdzie są jakiekolwiek uczucia? Czy to kokaina wypłukuje z nas emocje? A może nienawiść i upokorzenie sprawia, że jesteśmy kolejnymi zimnymi osobami w maskach na twarzy? Nikt nie umie tego wytłumaczyć. Kiedyś wszyscy znajdziemy odpowiedzi na wszystkie pytania świata. Musimy tylko poczekać.
Ale ja już nie potrafię....


Michelle:

Martwię się o nią. Niby jest samolubna i wredna, ale to człowiek. Widzę jak się męczy, a ja nie mogę jej pomóc. Duff cały czas mnie od niej odwraca, kiedy chcę z nią porozmawiać! Jestem zła na Alice, jednak...
Nie umiem tego ubrać w słowa. Jest słaba. Udaje tylko, że potrafi dużo znieść. Mdleje i słabnie co chwilę, a przecież nic się jej nie stało. Mówi, że bolą ją żebra. Ale od czego? Przecież nikt jej niczego nie zrobił.
Udaje, żebym jej pomogła? Jeśli tak, to jest dobrą aktorką. Głupio mi tu siedzieć i gapić się przez szybę, podziwiając przelatujące wysoko ptaki. Ale co ja mam zrobić? Duff powiedział, że do niej pójdzie. Dobry z niego chłopak. I ma tyle cierpliwości, żeby znowu wysłuchać jej niezrozumiałego gadania, że wszystko ją boli i że 'już nie potrafi'. Lubiłam ją. Bardzo. Ale jakoś straciłam do niej to zaufanie. Okłamuje wszystkich naokoło, a oni jej wierzą.
Jak tak można? Jak można być tak ślepym? Jak można tego nie widzieć, że ktoś Cię perfidnie okłamuje?


Duff:
Michelle już chciała iść do Alice, pogadać z nią. Nie ma tak, bo jeszcze zjebie mój doskonały plan! Wstałem i wszedłem do części, gdzie leżał wrak dziewczyny. Skulona, trzęsąca się Alice, mamrocząca coś pod nosem. A pomyśleć, że kiedyś z tym chodziłem. Usiadłem obok niej i zwyczajnie się na nią gapiłem. A co mam robić? Bycie obojętnym na cierpienie. To będzie rada numer... 69. Bycie obojętnym - oto rozwiązanie!
Cała jej twarz była blada, a łzy stworzyły ciemniejsze smugi na policzkach. Jej  włosy się przykleiły do twarzy... Wstałem, i delikatnie odgarnąłem jej ciemne kudły. Przekręciłem głowę i popatrzyłem na nią jeszcze raz, i prawie przejechałem dłonią po jej policzku. Co ja robię?! Chciałem jej dotknąć? Yyy... Fuj? Co mi odbiło...Popatrzyłem na nią jeszcze raz zza ramienia - wygląda gorzej niż Izzy o poranku na kacu.
Weź McKagan, zaczynasz się o nią troszczyć? Nie pamiętasz swojego genialnego planu? Pamiętam, pamiętam o nim. Ale co poradzisz? Kiedyś się darzyło ją jakimś uczuciem. Chyba... Tak dla przypomnienia, to gadasz sam ze sobą, Michael. Jaki Michael?! Jestem DUFF. Michael Andrew? Dobra, koniec tego. Gadam z jakimś chorym tworem mojej wyobraźni, Alice się krztusi, a ja wciąż prowadzę konwersację z głosem w mojej głowie. Zaraz... Ona się krztusi! Podniosłem ją, bo potem będzie, że to przeze mnie się zaczęła dusić, ja jej nie pomogłem, bla, bla, bla, wyrzuty sumienia... Wypadałoby skończyć, bo się dziewczyna udusi! Kurwa, co ja mam robić? Poklepać po pleckach? Spróbowałem, ale jakoś nie pomogło.
-Alice! Oddychaj do cholery! - miałem łzy w oczach, kurwa, ja miałem łzy w oczach! Widziałem jak jej twarz robi się sina, jak jej ciało staje się bezwładne. Odchodziła na moich oczach, a ja nic nie mogłem zrobić. -Alice, nie! Nie odchodź! - zapłakałem, trzymając ją za rękę. -Nie... -szepnąłem, ale chyba było już za późno...

16 lutego 2013

21. When the mind is asleep...

Dobra, napisałam. W sumie, to nic nowego nie wprowadzam, niczego nowego nie poruszałam. To raczej przemyślenia. Trochę to poryte, ale myślę, że zaczaicie, o co mi chodzi... Wybaczcie za błędy, jest kilka minut po północy xd Filmiki z koncertu Slasha wstawię później (;




To był koniec.
Koniec, ale czego?
Koniec... Duffa McKagana?
Koniec... Alice Black?
Koniec... Wietnamczyka?
Koniec...Podróży?
Koniec... Tego marnego życia?

To był koniec mojego błogiego stanu. Kokainowy 'haj' trwa niewiele ponad pół godziny, o czym powinnam pamiętać. Nagle wszystko, co było takie kolorowe, żywe i piękne... Przepadło. Skończyło się. Zrobiło się szare, nudne. Gdzie się podziała ta radość? Ta beztroska? Ta przyjemność? Rozproszyła się.
Uśmiech na twarzy zastąpiło rozdrażnienie, a pewność siebie zmieniła się w stan chwilowej depresji.
-Gdzie jesteś? - zapytałam sama siebie, szukając odpowiedzi na pytanie w głowie. -Gdzie się ukrywasz? - oddech stał się nierównomierny, a dłonie zaczęły się trząść i pocić. Broń spadła na ziemię, budząc basistę. Przerażona, szukałam choćby odrobiny narkotyku, zwykłej drobinki, czegokolwiek, żeby tylko zaspokoić wygłodzony od kokainy organizm. Jedyne co znalazłam, to pusty, malutki, foliowy woreczek, na którym w  śladowych ilościach znajdowała się biała substancja. -Tu jesteś... - przejechałam małym palcem po ściance woreczka, zbierając z niego cienką warstwę proszku, która chwilę potem rozprowadzała się stopniowo po moim organizmie. Opadłam na ziemię, czekając aż stan błogości wróci, choć w małym stopniu. 


Zasnęłam? A może w końcu umarłam? Śmierć z przedawkowania robi się coraz popularniejsza.
W sumie, chciałabym już umrzeć. Po co ja tu jestem? Ktokolwiek by płakał?
    Może Pat. Tak. Ona mogłaby płakać nad moim martwym ciałem ułożonym w trumnie, patrząc z bólem na sine, lekko rozchylone i spierzchnięte usta. Tylko ona pamiętałaby, że chciałabym malutki bukiecik czerwonych róż na grobie. I tylko ona przychodziłaby i zapalała małe znicze, na znak pamięci. Tylko ona. Oczywiście gdyby tu była. Albo ja tam. A jeśli umarłam gdzieś między Little Rock a Dallas? McKagan tylko wyrzucił moje ciało do lasu, na pożarcie wilkom, a mała Michelle o niczym nie wie? Powiedział jej tylko, że zdecydowałam się zostać w Hope, olałam L.A, olałam Stevena....
       A Steven? On może też by płakał, ale nie jestem pewna. Chodzimy ze sobą - aż czy tylko? Nie wiem czy go kocham, nie wiem czy on kocha mnie. A co jeśli to tylko zapełnienie pustki? Teraz może  posuwa jakąś laskę? A może to ja chciałam zapchać tą dziurę w sercu? Żeby tylko zapomnieć, żeby tylko nie bolało? A czy on byłby świadomy? Że naprany przyszedłby na pogrzeb swojej dziewczyny? Tej narkomanki, której pierwszej zrobił zastrzyk po jej przyjeździe do Los Angeles? Jak byłam mała, to się zrywało kwiatka i po kolei, wyrywało się jego płatki, naprzemiennie mówiąc 'kocha - nie kocha'.
 Ktoś da mi kwiatka?
     William. Znaczy się... Axl. Co on by zrobił, gdyby zobaczył mnie martwą? Mówił, że kochał. Kochał. Kochał? Siedem lat temu. Siedem długich, bolesnych i samotnych lat temu. Wbrew powszechnej opinii chuja, dupka bez serca i humorzastego nimfomana, jest moim przyjacielem. Jeśli masz z nim dobry kontakt, to przy nim włos Ci z głowy nie spadnie. Będzie Cię chronił, nawet jeśli Ty tego nie chcesz. Jest jak brat - wkurzający, irytujący ale kiedy jest potrzebny, to przyjdzie. Pat ma szczęście, ogromne. On może by zapłakał.
   Jeff. Izzy. Zombie. Ludziom wydaje się, że Stradlin jest martwy, i tylko co jakiś czas je, pije i idzie do kibla. Bo tak jest. Niby go nie ma, zawsze siedzi cicho, ale tak naprawdę, jest sercem, mózgiem i wątrobą. Tylko czego? Guns N' Roses. I naszej przyjaźni. Kolejny brat do kolekcji. Tylko tego trzeba od czasu do czasu kopnąć w tyłek i ten sam tyłek ratować. Możesz mu powierzyć sekret, i masz pewność, że nawet pijany, naćpany, wyruchany i sam Jimi Hendrix wie jaki, nie wygada. Zbyt dobry z niego chłopak. Też by  był smutny, gdybym odeszła.
    Slash. Pod tą burzą ciemnych loków kryje się wielka zagadka, którą mogą rozwiązać nieliczni. I byłam na tej drodze. Byłam tak blisko kiedy... No właśnie. Kiedy co? Kolejne pytanie, kolejny brak odpowiedzi. On nie jest jak brat. Raczej jak kolega z sąsiedztwa. Szczery do bólu. Zapłakałby? Może podzieliłby się z ziemią koło grobu Danielsem. To i tak dużo.
   Duff. On skakałby z radości nad moją trumną. Na stypie świetnie by się bawił, tańczył i schlał się. Śmierć wroga to najlepsza nagroda. Wyczuwam arię operową i przemowę pod tytułem 'Dlaczego cieszę się, że ta suka w końcu zdechła'. I do tego kilka ciepłych słów, w stylu 'Puszczała się, taka kurwa. Ya know...'
Hasanie naokoło tego całego przemarszu z trumną i party hard na płycie grobu. Nie płakałby. Śmiałby się.









PS. Erin Everly & duzzylash - Jak Wam się podobał koncert? *O*

9 lutego 2013

20. You've got a one way ticket to your suicide...

Po pierwsze - Przepraszam.
Po drugie - To NIE jest ostatni rozdział.





-Zostaw mnie... Proszę....- powiedziałam cicho przez łzy, starając się wyrwać z jego ramion.
-A niby czemu? Zapewniasz mi niezłą rozrywkę. - syknął, i przycisnął mnie mocniej do ściany. Jedyne co wtedy widziałam, to jego brudną bluzkę i flanelową koszulę. Wyrywałam się i starałam uciec, choć tylko uderzałam mokrymi kosmykami włosów o jego klatkę piersiową. -No chodź...- mruknął i rozpiął delikatnie moje spodnie.
-Nie! Zostaw mnie! - krzyknęłam, za co dostałam w twarz. Wydzierałam się o pomoc, łudząc się, że ktokolwiek mnie usłyszy; Nic z tego. Nikt nie przyszedł, nikt nie pomógł, nikt nie usłyszał. A może nie chciał usłyszeć?
    Leżałam na zimnych kafelkach i nie mogłam się ruszyć - znowu strach, paraliżujący Twoje ciało. Znowu obrzydzenie do samej siebie. Ten zboczeniec dobierał się do dolnej części garderoby; czułam jego lodowatą rękę na podbrzuszu. Płakanie już nie pomoże; Nigdy nie pomagało... Leżałam jak lalka, patrzyłam się w jeden punkt. Nie wyrywałam się, nie rzucałam, nie krzyczałam, nie płakałam. Modliłam się, żeby już skończył. Niech w końcu się wyżyje i zostawi mnie w spokoju.
-Proszę... - szepnęłam, patrząc w sufit. -Błagam... - jęknęłam głośniej, bo przejechał szorstką dłonią po wewnętrznej stronie mojego uda, sprawiając że zadrgałam ze strachu. -Skończ już... -zawyłam, czując jak łza spływa po policzku. Obiecałam sobie, że nie będę płakać, bo to i tak nic nie da. Obiecałam też sobie, że będę szczęśliwa. A jak jest, to można zobaczyć na załączonym obrazku.

Albo jestem na zaawansowanym poziomie choroby psychicznej, ale słyszałam kroki. Odwróciłam głowę w stronę drzwi; cisza.
Słychać jedynie przyspieszony oddech mężczyzny.
Znowu kroki.
Cisza.
Wiązanka przekleństw.
Cisza.
Czy mój mózg desperacko próbuje mnie pocieszyć, tworząc odgłos obcasów uderzających o posadzkę?
Kroki.
Słychać je coraz wyraźniej.
Pozbawiona dolnej części ubrania, błagalnie patrzyłam na drzwi, oczekując pomocy.
Jestem niemal pewna, że ktoś chodzi koło drzwi.
Cisza.
Desperacki krzyk.
Ciemność.
Ból.



Powieki mimowolnie zamykały się i otwierały, widziałam jedynie urywki, i to tego jak przez mgłę. Ktoś mnie szarpał, krzyczał, ale nie wiem na kogo. Kręciło mi się w głowie, wszystko było takie niewyraźne, rozmazane. Tępy ból obezwładnił moje ciało...


-Ej, mała. Popatrz na mnie. -ktoś poklepał mnie lekko po policzku, mimo to bolało, jakby ktoś przyłożył mi prawego sierpowego. -Ej...Słyszysz mnie? -nawet głos był  niewyraźny, ale wnioskuję, że to kobieta.
-Michelle?! - krzyknęłam, wykorzystując resztki sił.
-Nie... Nie jestem żadną Michelle. - podniosła głos. -Jestem Carolina. A Ty jesteś...?
Pobita, zgwałcona, samotna, nieszczęśliwa, krwawiąca, zmieszana z błotem, znienawidzona....
-Alice - odpowiedziałam dopiero po chwili. - Możesz mi powiedzieć, jak się tutaj znalazłam? - rozejrzałam się dookoła; w takiej spelunie nigdy nie byliście. Kobiety pluły na blaty, żeby je 'wyczyścić', mężczyźni leżeli bezwładnie pod stołami, trzymając o życie butelki w dłoniach. Niektóre okna były poprzybijane deskami, jedno nie miało nawet szyby. Ciężki dym tanich papierosów unosił się w powietrzu i mieszał się z ostrym smrodem potu.
-Witamy w Little Rock! - Carolina podała mi butelkę wody i chwyciła mnie za ramię; Chyba znowu tracę przytomność.



A teraz gdzie jestem? Dobre pytanie. Ok, określam położenie - Za twarde na łóżko, za miękkie na trumnę. Hm. Powietrze chłodne i rześkie, czyli nie jestem w grobie. A szkoda.
Słyszę rozmowę, czyli jestem wśród ludzi.
Otworzyłam oczy. Rażące światło lekko mnie oślepiło, więc kilka razy przetarłam powieki.
Tir.
Czyli jednak piekło trwa.
Przewróciłam się na brzuch i próbowałam się podnieść, ale wszystko tak cholernie bolało... Przyłożyłam policzek do podłogi, tak przyjemnie zimnej. Kilka głębokich oddechów i druga próba wstawania.
-Proszę, pomóżcie mi... -wyszeptałam, opierając się czołem o podłogę. -Ja już nie mogę...
Ponownie kręci mi się w głowie. Ponownie robi mi się ciemno przed oczami. Ponownie tracę przytomność.


-Ali, popatrz na mnie... - usłyszałam z oddali dobrze znany mi, dziewczęcy głos. -Alice, słyszysz mnie?
Pokiwałam głową z wielkim trudem, i otworzyłam ciężkie powieki. To Michelle. Zmartwiona, pełna troski.
Wróciła. Wróciła? -Napij się wody. - podała mi butelkę, którą ledwo złapałam. Była taka ciężka... Posłusznie zrobiłam, co kazała, i czekałam aż wróci mój ostry wzrok. Uśmiechnęła się blado, co chyba oznaczało, że jest ze mną lepiej.
-Dziękuję Michi... -odwzajemniłam uśmiech, odgarniając kosmyki ciemnobrązowych włosów z twarzy. -Co się ze mną działo? Prawie nic nie pamiętam...
-Traciłaś przytomność. Najpierw w łazience, pan Chou po Ciebie poszedł. - Od kiedy gwałt nazywa się pójściem po kogoś, bo zemdlał? -Potem przyszły kobiety z tego moteliku w Little Rock. A teraz znowu zemdlałaś.
-Tylko ja potrafię stracić przytomność 4 razy dziennie. - rzuciłam pół żartem, pół serio. Poczułam jak ręce zaczynają mi drgać. -Masz coś do jedzenia?
-Zaraz Ci coś przyniosę, poczekaj... - wstała i otworzyła szafkę. -Ciastka owsiane?
-Cokolwiek. - okryłam się leżącym obok kocem, bo zrobiło mi się cholernie zimno. Dziewczyna podała mi opakowanie i gapiła się jak jem. -Chcesz? - podałam jej pudełko.
-Nie, dziękuję. - wzięła gazetę do ręki i zaczęła ją wertować.
-Mogę Ci coś wytłumaczyć? - spojrzała na mnie spod kartek tygodnika dla kierowców.
-Ale o co Ci chodzi? - zmarszczyła brwi.
-No bo, wtedy kiedy rzekomo spałam sobie w motelu, to ja...
-O, Mdlejąca Księżna się obudziła! - zawołał stojący w drzwiach Duff. No tylko jego mi teraz brakowało!
-Daj spokój, chciałam porozmawiać z Michelle. - popatrzył na mnie zdumiony. -Czyli idź stąd! - machnęłam ręką.
-Pan Chou chciał też gadać z Chelle, więc to ona idzie. - uśmiechnął się wrednie.
-No to sobie będzie musiał poczekać, mam jej coś ważniejszego do powiedzenia.
-Szczerze wątpię. Kto chciałby Cię słuchać? - wzruszył ramionami, chwycił blondynkę za ramiona i wyprowadził z części mieszkalnej -Znowu chcesz ją okłamać?
-Nie chcę jej okłamać, nigdy tego nie zrobiłam. - syknęłam na niego.
-Bardzo ciekawe...- wziął jabłko do ręki i rzucał nim w powietrzu.
-Jesteś chujem. - popatrzyłam mu prosto w oczy, po czym porwałam drugi koc.
-A Ty pizdą. - kolejny wredny uśmiech.
-Wyjdź. - zaczęłam się trząść. Zimny pot oblał moje ciało, a czoło było cholernie gorące.
-Nie. - usiadł naprzeciwko mnie, gryząc owoc.
Co mi się dzieje? Czyżby złapała mnie jakaś przeklęta grypa? Raczej nie, nie zaziębiłam się chyba.
Jakieś skutki uboczne po Sylwestrze? Też nie, w końcu jedziemy już 3 albo 4 dzień, to trochę późno na oznaki kaca. Kurwa. Wiem co mi jest.
-O, czyżby Alice była na głodzie? - powiedział ze sztuczną troską basista. -Ojejku, jejku. Biedactwo. - wygiął usta w kształt podkowy i przejechał palcem po swoim policzku.
-Nie, nie jestem. - zacisnęłam dłonie w pięści, żeby opanować ich drganie. -Nie jestem ćpunką...
-Owszem, jesteś. Tylko ćpunom tak się dzieje, kiedy dawno nie brali.
-Nie jestem ćpunką... Nie jestem...
-Jesteś, jesteś. Każdy ćpun tak mówi.
-A Ty jesteś pierdolonym alkoholikiem i nikt Ci tego nie wypomina! - wydarłam się na niego. Miałam serdecznie dość jego, tej całej podróży i życia. Czy ja jestem komukolwiek potrzebna?
-No bo zajebistym trzeba się urodzić.
-Zamknij się już... -warknęłam i położyłam się na boku, nierówno oddychając. A może faktycznie byłam na głodzie? Możliwe. W Sylwestra wzięłam dużo, nawet za dużo. Przez święta też trochę tego było. Jasna cholera. Jestem narkomanką? Znowu wróciło? Nie, nie... Tak nie może być. Nie zniszczę tym sobie życia.
Nie drugi raz. NIE.


Nastał wieczór, wjechaliśmy do Hope. Fajna nazwa miasta, nie? Szczególnie dla kogoś, kto stracił całą nadzieję.
-Jesteśmy niedaleko Dallas. Jutro będziemy musieli się rozstać. - powiedział kierowca, kiedy wysiadaliśmy z ciężarówki.
-Jaka szkoda. -rzuciłam z nutką ironii. -To gdzie się spotykamy i o której?
-Spotkamy się tutaj, na parkingu. - pokazał palcem na kawałek betonu, cokolwiek to miało znaczyć.- Czy ja wiem...? Jest 17. Więc o 22 zamykam drzwi do tira i do niego nie wejdziecie przez całą noc. - kaleczył lekko Wietnamczyk.
Duff i Michelle poszli się przejść po pobliskim parku, a ja, że zostałam sama, poszłam coś zjeść. Jak najdalej od Chou. Po drodze natknęłam się na bary szybkiej obsługi, wytworne restauracje i knajpy z Azjatyckim żarciem. Dzięki wycieczce krajoznawczej przed całe Stany nabrałam wstrętu do wszystkiego, co związane z Azją. No chyba że pandy. One za przezajebiste!
    Znalazłam się w tej mniej ciekawej części Hope; powybijane okna w zniszczonych kamienicach, prostytutki, patrol policyjny. Zdrowy rozsądek kazałby mi spierdzielać stamtąd bardzo, bardzo daleko, ale zdrowy rozsądek był chory.
A może Duff miał rację, że jestem ćpunką?
Zaraz.
On nigdy nie ma racji.
Ale w sumie tak wyglądam ; blada cera, podkrążone oczy, brudne, wymięte ubrania, potargane spodnie, rozlatujące się trampki i włosy odstające w każdą stronę.
Przeszłam się koło ciemnych, bocznych uliczek. 'Alice idź stąd' usłyszałam w głowie, ale szybko ten odgłos został stłumiony przez wycie syreny policyjnej.
Serce zaczęło mi szybciej bić...
Ręce się trzęsły...
Przejechali.
Co za ulga...
Tam na końcu ślepej uliczki stał przygarbiony i wystraszony chłopak. Chował coś szybko do kieszeni płaszcza, jakby bał się, że go nakryję. Byłam już na tyle blisko, żeby zobaczyć całą jego twarz - Blady szatyn z szarymi oczami. Podbiegłam do niego, ale wystraszył się i wszedł do jakiegoś mieszkania.
-Nie, zaczekaj! - uderzyłam pięścią o drzwi. -Wróć! Proszę! -osunęłam się po ścianie. -Wróć...
-Czego chcesz? - usłyszałam jego głos zza drzwi.
-Kupić. - otworzyły się niepewnie.
-Konkretniej? - stał przede mną, szukając w kieszeniach towaru.
-Masz Charliego? - popatrzył na mnie z góry.
-Mam. Ile? - wyciągnął woreczek z białym proszkiem.
-6 działek. - rzuciłam bez zastanowienia.
-Dziewczyno, chcesz się zabić? - złapał mnie za rękę, która wciąż drżała.
-Może... - odwróciłam wzrok. -Ile płacę?
-300$
-Nie możesz mniej? Mam tylko... - przegrzebałam kieszenie i portfel. -Niecałe 200.
-No to weź 4 działki, i zapłacisz 190$.
-Dobra, masz. - podałam mu pieniądze, a on mi Charliego. -Dzięki.
Zniknęłam za rogiem.
Błogość.
Nieświadomość.
Brak bólu.
-Tęskniłam za Tobą... - powiedziałam sama do siebie, kierując się do centrum Hope.
     Te neony były jeszcze bardziej rażące i kolorowe niż zwykle, ludzie milsi niż kiedykolwiek, a życie stało się takie piękne...
Sklep z bronią? Weszłam, kupiłam pistolet i wyszłam. Godzina? Ludzie szczęśliwi czasu nie mierzą.
Ale było po 21. Ruszyłam przed siebie na kokainowym haju do tira, bo przecież pan Chou  mi drzwi zamknie i nie wejdę... Co ja bredzę?
Po cichu weszłam do ciężarówki, potykając się o kowbojki Duffa. Ich właściciel leżał na łóżku, spał.
Michi nie było, albo tak mi się wydawało. Hej, miałam przecież pistolet w ręce. A co jakby to wszystko zakończyć?
Nie chodzi mi o samobójstwo, przecież moje życie jest teraz takie cudowne! A może tak zabić obiekt moich problemów? Wycelowałam broń w basistę, z błogim uśmiechem dotykając spustu.

To był koniec.